Postaw na edukację

18.08.2017

Kto zazdrości, ten je kości

Czyli kto by chciał mieć tak jak nauczyciel

Kto zazdrości, ten je kości

Tak to już jest, że najbardziej pożądamy tego, czego nam brakuje. Ludzie z prostymi włosami chcieliby mieć kręcone (dlatego wynaleziono wałki do włosów i lokówki). A ci z kręconymi woleliby mieć proste (dlatego jakiś geniusz dobrze znający naturę ludzką wymyślił prostownicę do włosów). Blondyn chciałby być brunetem, a brunet – blondynem. Śniadzi woleliby mieć bledszą cerę, a bladzi – bardziej śniadą. Otyli chcą schudnąć, a chudzi – nabrać trochę ciała. Niskim marzy się wzrost koszykarza, a bardzo wysocy uprzejmie się garbią, gdy rozmawiają z kimś znacznie niższym. Dzieci chcą jak najszybciej dorosnąć, dorośli zaś – nie starzeć się w tak zastraszającym tempie (a jak wiadomo, czas ostatnio bardzo przyspieszył). I tak dalej, i tak dalej. Natura ludzka jest przekorna i czasem trudno jest się pogodzić ze stanem rzeczy, który się ma do dyspozycji.

Znam nauczycieli, którzy woleliby pracować od 8 do 16, zrobić w tym czasie wszystko, co do nich należy, i mieć w domu święty spokój. Nie sprawdzać klasówek, nie układać sprawdzianów i nie pisać sprawozdań z realizacji tego lub owego. Tak jak urzędnicy, którzy zamykają szuflady z pieczątkami na klucz i wychodzą do domu bez segregatora z dokumentami pod pachą. Z drugiej strony znam też urzędników, którzy zazdroszczą nauczycielom krótkiego dnia pracy i długich wakacji. Jak blondyn brunetowi.

Trochę inne podłoże ma zazdrość, jaką powszechnie obdarza się lekarzy. Zazdrości się im uposażenia, ale już raczej nikt nie chciałby tak jak oni łapać kilku etatów w różnych miejscach i pracować w nienormowanym wymiarze godzin. Coś za coś, można powiedzieć, to ich wybór. Gdyby nie chcieli, to by tak nie pracowali.

Tymczasem od nowego roku szkolnego na skutek reformy, bez żadnego „coś za coś”, wielu nauczycieli spotka ta gorsza strona losu lekarzy – praca w kilku miejscach. I to nie dlatego, że będą chcieli złapać kilka dodatkowych nadgodzin, ale po to, żeby w ogóle uskładać jeden pełny etat. Kto pozazdrości takiego losu nauczycielom? Ja na przykład nie będę im zazdrościł. Przychodzę do pracy na godzinę 8, wychodzę z niej zwykle o 16. Biuro mam w jednym miejscu, nie muszę po dwóch godzinach jechać do drugiego biura na przeciwległym końcu miasta, a potem może jeszcze do trzeciego. Myślę, że tak samo nie pozazdroszczą takiego losu nauczycielowi urzędnik, ślusarz i księgowy. Co najwyżej jakiś kierowca, na przykład taksówkarz, machnie na to wszystko ręką i powie „a co to za problem?”.

No to podliczmy, jaki to problem.

  • Do drugiej (albo trzeciej) szkoły trzeba jakoś dojechać. Wzrosną więc koszty, których nikt nauczycielom nie zwróci, tak jak i czasu zmarnowanego w korkach albo w trasie między oddalonymi od siebie miejscowościami.
  • W niektórych szkołach zupełnie znikną nadgodziny. W innych zostaną, ale tylko dlatego, że nie będzie się opłacało zatrudnić dodatkowego nauczyciela – co spowoduje, że szukający godzin nauczyciele z innych szkół nie będą mogli ich łatwo znaleźć. W najlepszej sytuacji będą ci posiadający uprawnienia do nauczania więcej niż jednego przedmiotu. Ale czy warto teraz zdobywać takie uprawnienia? Zapytałbym o to nauczycieli przyrody, którzy właśnie tracą pracę. Albo nauczycieli wiedzy o kulturze, którzy stracą pracę po wejściu reformy do liceów. Oni kilka lat temu zdobyli dodatkowe kwalifikacje.
  • Szkoły funkcjonują według różnych wewnętrznych zasad – mają swoje statuty, posługują się odmiennymi systemami komunikacji – mają na przykład różne dzienniki elektroniczne. Są takie dzienniki, które działają dopiero po godzinie 23 (to nie żart – ze względu na obciążenie serwera nie ma szans wejść do nich o normalnych porach). Są też takie, do których dostępu strzegą kody zmieniane raz w miesiącu. Kody przydziela informatyk, który w szkole bywa rzadko, więc trudno je od niego wydobyć. To drobiazgi? Kłopoty to suma drobiazgów (nie ma co prawda takiego powiedzenia, ale dobrze by pasowało), a nauczyciel, który będzie pracować w 3 różnych szkołach spotka całą masę takich drobiazgów.
  • Nauczyciel wpadający do szkoły na kilka godzin będzie miał w niej status gościa, a nie pełnoprawnego pedagoga – nie pozna dobrze swoich uczniów, nie zagłębi się w ich problemy, nie zostanie po lekcjach, żeby zaczekać na rodziców albo pomóc w rozwiązaniu problemu, będzie unikać dyżurów, nie zintegruje się z innymi nauczycielami. Słowem – straci swoją rangę.
  • Współpraca w zespołach przedmiotowych stanie się fikcją (wiadomo, że i teraz nią bywa, ale jak trzeba, to przynajmniej można się w szkole znaleźć i porozmawiać).
  • Korelacja nauczanych treści będzie niemożliwa – w myśl zasady każdy sobie wzory skróconego mnożenia skrobie.
  • Nauczyciele „dochodzący”, czyli ci, którzy dostaną godziny w nie swoich szkołach zostaną postawieni w sytuacji przymusowej – będą musieli korzystać z podręczników wybranych za nich. Niekiedy to nie ma wielkiego znaczenia, bo podręczniki bywają do siebie podobne, ale czasem opracowane bywają według zupełnie odmiennych filozofii nauczania. Wyobraźmy sobie nauczyciela historii, który lubi układ chronologiczny, a w szkole, w której zaczyna uczyć, wybrano podręcznik problemowy. Zgrzyt.
  • Praca nauczyciela to nie tylko nauczanie przy tablicy i sprawdzanie klasówek. Do jego obowiązków należy też uczestniczenie w radach pedagogicznych i konsultacjach z rodzicami. W jednej szkole to nie problem. W kilku – duże obciążenie. Podobnie jak papierologia, na którą i do tej pory się narzekało – teraz zostanie automatycznie przemnożona przez liczbę nawiedzanych szkół.

Na pewno nie zazdroszczą takiej sytuacji swoim kolegom nauczyciele, którzy nie muszą łatać etatu w kilku szkołach. Byłem niedawno świadkiem rozmowy belfra pracującego w wygaszanym gimnazjum, zmuszonego składać etat z pojedynczych godzin w różnych szkołach, z nauczycielem pracującym w liceum, który za kilka lat zyska dodatkowe godziny, kiedy wydłuży się nauka w szkole średniej. Pierwszy miał pretensje do drugiego o to, że nauczyciele szkół średnich nie poparli kolegów z gimnazjów w protestach i apelach o nielikwidowanie ich miejsc pracy. W odpowiedzi usłyszał mniej więcej to: „A czy nauczyciele gimnazjum wsparli kolegów uczących w liceach, kiedy poprzednia reforma likwidowała miejsca pracy biologom, fizykom, chemikom, geografom i innym?”.

Jaki z tego wniosek? Nie warto sobie zazdrościć. Tak jak nie opłaca się patrzeć wyłącznie na czubek własnego nosa. W końcu brunet z blondynem na jednym wózku jadą – jak mogłoby mówić przysłowie.

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Urszula pisze:

    ktoś mądry powiedział -niestety nie pamiętam kto 🙁 „zazdrość wynika z niewiedzy”