Jak podała Centralna Komisja Egzaminacyjna, tegoroczną maturę zdało ponad 200 tysięcy młodych Polaków. Dokładnie 202 550, czyli aż 78,5% podchodzących do egzaminu. Jeśliby tę liczbę przemnożyć przez ostatnią pięciolatkę (podchodzę kreatywnie do wyuczonej w szkole umiejętności mnożenia), to otrzymalibyśmy imponujący wynik ponad miliona młodych ludzi, który zasilili wielomilionowe już szeregi dojrzałych (zgodnie ze znaczeniem słowa matura) Polaków. Jest nas zatem coraz więcej – przyzwoicie wykształconych i dobrze rokujących! Tak mało ostatnio jest rzeczy, z których można by się ucieszyć – ucieszmy się więc z tego.
Wyniki dwóch najważniejszych przedmiotów maturalnych, czyli języka polskiego i matematyki, od lat są powtarzalne. Tylko z językami obcymi z roku na rok jest nieco gorzej. Na przykład zdawalność angielskiego w zakresie podstawowym w ostatnich trzech latach spadała od 97% w roku 2015, przez 95% w roku 2016 do zaledwie 93% w tym roku. I w tym wypadku malkontenctwo można uznać za uzasadnione.
Natomiast powtarzające się co roku narzekanie na to, że aż (około) 20% maturzystów nie zdało egzaminu, jest dla mnie niezrozumiałe. Czy naprawdę chcielibyśmy, żeby zdawali go wszyscy? Nauczyciele gimnazjów zgrzytają zębami, kiedy słyszą, że niektórzy ich uczniowie wybierają się do liceum. Ale co można zrobić, skoro alternatywa dla liceów lub techników jest obecnie bardzo słaba, a ambicje uczniów i rodziców czasem mocno wygórowane? Gdyby szkoły zawodowe miały u nas lepszą renomę, wyniki matur byłyby znacznie lepsze!
Rolę najgroźniejszej cenzorki umiejętności abiturientów w tym roku, tak jak i w latach poprzednich, odegrała matematyka – egzamin maturalny z tego przedmiotu zdało 83% uczniów. W porównaniu z językiem polskim, który zdało 97% przystępujących, wynik z matematyki wygląda mizernie. W liczbach bezwzględnych jest to różnica ponad 36 500 uczniów, którzy zdali język polski, a nie przebrnęli przez mielizny matematyki. Populacja sporego miasteczka – wyobraźmy całe miasteczko bez choćby jednego szczęśliwego człowieka z maturą z matematyki (kto by sobie radził z płaceniem i wydawaniem reszty w sklepie?).
Ale gdy spojrzymy na średnią uzyskiwanych wyników, to okaże się, że dla matematyki wyniosła ona 54% a dla języka polskiego – 56%; zatem bardzo podobnie. To oznacza, że dla „średniego ucznia” oba przedmioty maturalne miały porównywalny stopień trudności.
Co innego dla uczniów słabszych – ci w miarę przyzwoicie radzili sobie z językiem polskim, a nie dali rady matematyce. Czy dlatego, że matematyka jest po prostu i obiektywnie trudniejsza? Czy też dlatego, że zadania dobierane do testów w obu przedmiotach mają niewspółmierny stopień trudności? A może dlatego, że klucz odpowiedzi do zadań nie jest równie obiektywny – w polskim zbyt liberalny albo w matematyce zbyt rygorystyczny? A może (jak to w życiu) wszystkiego po trosze?
Jakąś wskazówką co do przyczyny mogłoby być porównanie wyników egzaminów w zakresie rozszerzonym – w języku polskim uzyskiwana średnia wyniosła 53% (więc porównywalnie do zakresu podstawowego), a w matematyce tylko 37%, czyli znacznie mniej niż w łatwiejszej części egzaminu. Wskazywałoby to na dużo większy poziom trudności zadań z matematyki niż z języka polskiego. Zapytam naiwnie – dlaczego? „Naiwnie”, bo już na oko widać, że porównywanie języka polskiego do matematyki nie ma sensu. No ale egzamin w postaci testów właśnie to robi – zrównuje oba przedmioty w sposobie sprawdzania wiedzy, co prowadzi do porównywania osiągnięć uczniów z obu przedmiotów. I o ile nie dziwi sytuacja, kiedy uczniowie uzdolnieni humanistycznie osiągają słabsze wyniki z matematyki (i na odwrót), bo taka jest natura rzeczy, to tak duże różnice w wynikach uśrednionych muszą dziwić. Czy standaryzacja nie powinna niwelować różnic w końcowych wynikach? Czy nie da się tak dobrać zadań z matematyki, aby wpisywały się w jakąś średnią umiejętności uczniów? I odwrotnie – czy nie można traktować zadań maturalnych z języka polskiego poważniej i zacząć je przygotowywać w taki sposób, aby nie były zbyt łatwe? Bo jakoś nie wierzę, że co roku 97% maturzystów reprezentuje taki poziom, by zasługiwać na miano mistrzów mowy polskiej i znawców literatury, no chyba że 30-procentowych.
Od 2002 roku (z małym falstartem wywołanym, a jakże, przez urzędników ministerialnych) mamy maturę w nowej, testowej formule. Co by o niej nie mówić, zwłaszcza w odniesieniu do przedmiotów humanistycznych, jest ona chyba bardziej miarodajna niż ta sprzed lat. Z całą zaś pewnością jest bardziej porównywalna i „zestawialna” w odniesieniu do wyników, trudności zadań, średnich, median, stanin i tak dalej.
Jest też podstawowym kryterium przyjęć na większość kierunków studiów. I pod tym względem powinna być przesiewowa. Tylko czy aby taka jest? Słuchając narzekań kadry akademickiej na temat poziomu wiedzy studentów pierwszego roku, można by sądzić, że nie jest. Ale więcej w tym winy nie samej „nowej” matury, ale nieumiejętnego lub niefrasobliwego korzystania przez uczelnie z otrzymywanych danych.
Prowadząc swego czasu zajęcia z poetyki dla studentów pierwszego roku filologii polskiej, miałem w grupie osoby z oceną mierną z języka polskiego na świadectwie ukończenia szkoły. I z ledwo nadprogowym wynikiem z matury. Powód? Na 50 miejsc zgłosiło się 36 kandydatów – przyjęto więc wszystkich bez wybrzydzania. Właściwie mógłbym wtedy też ponarzekać na poziom, jaki reprezentują ci studenci, na to, z jaką wiedzą po szkole średniej przychodzą na ten kierunek studiów, ale już wtedy było jasne, że winna jest zbytnia otwartość uczelni na studentów. Nie każdy chętny powinien móc studiować polonistykę. Nawet na zaocznym (płatnym) kierunku. A zachęcać do tego mogą szeroko otwarte drzwi uczelni w dobie niżu demograficznego i łatwość, z jaką można przebrnąć przez maturę z języka polskiego.
Ryszard Bieńkowski