Pamiętam, jak w szkole średniej zawstydziła mnie nasza polonistka, gdy niby od niechcenia zadała pytanie, czy wiemy, jak się pisze nazwę okolicznej miejscowości – chodziło o Bożepole Wielkie. Czy pierwszą część nazwy zapisuje się razem czy oddzielnie? Każdy, nieważne – wiedział, czy nie wiedział – musiał zająć jakieś stanowisko. Kiedy doszło do mnie, odpowiedziałem najgłupiej jak można – że nie wiem, bo nie pochodzę z tej okolicy tylko z zupełnie innego regionu Polski. Wtedy nasza pani od polskiego zadała mi jeszcze jedno pytanie – czy o regionie, z którego pochodzę, wiem więcej niż o tym, w którym mieszkam? Kto wie, może od tego druzgocącego pytania zaczęło się moje zainteresowanie kulturą ludową i historią regionalną (przynajmniej to zdawkowe, które pielęgnuję) obu moich małych ojczyzn.
Jak każdy może sprawdzić, Bożepole Wielkie znajduje się na Kaszubach, a ja od bardzo wczesnego dzieciństwa mieszkam w Gdyni, a właściwie w skrajnej jej dzielnicy – Cisowej, czyli też na Kaszubach. Region zaś, z którego pochodzę, to północne Mazowsze, a dokładniej dawna ziemia wiska, czyli równie dawne pogranicze mazowiecko-jaćwieskie. Nie miałem okazji chodzić tam do szkoły, więc nie wiem, jak się uczy wiedzy o ziemi wiskiej na północnym Mazowszu, ale z moich doświadczeń szkolnych z Gdyni Cisowej przypominam sobie tylko dwa momenty, kiedy pojawiły się zagadnienia związane z najbliższą okolicą (oczywiście nie licząc historii Gdyni, co się jednak sprowadzało głównie do omówienia sukcesów gospodarczych i urbanistycznych). Te dwa momenty to lekcja geografii (mowa była o tym, jak powstały okoliczne morenowe wzgórza porośnięte lasem) oraz plastyki, kiedy dostaliśmy zadanie poznania historii naszego kościoła parafialnego. To wszystko.
Może byłem mało pilnym uczniem i nie wszystko zapamiętałem, ale z całą pewnością nie dotarła do mnie wówczas taka na przykład ciekawostka, że sołtys Cisowej brał udział w bitwie pod Grunwaldem (może dlatego, że niestety walczył po krzyżackiej stronie – a w czasach, kiedy chodziłem do szkoły, bardzo mocno walczono z rewizjonizmem).
Zmierzam do tego, że wiedza o najbliższej okolicy jest ciekawa i może skrywać wiele nieoczywistych niespodzianek. Być może nie jest tak doniosła jak historia ogólna, ale może być równie pasjonująca, a może nawet bardziej – bo przecież „bliższa ciału koszula”. I szkoda, że najlepsze lata na wzbudzanie lokalnego patriotyzmu (a najlepszy patriotyzm to ten poparty wiedzą) są marnowane. W obecnej podstawie programowej odniesienia do własnego regionu pojawiają się dość często, mam wrażenie, że częściej niż w poprzedniej. Niestety głównie w postaci wymagań, a te mogą pozostać tylko na papierze, zwłaszcza że nie mamy wyrobionych metod wprowadzania regionalizmu do edukacji. Podstawa programowa nie służy rzecz jasna do określania metodyki nauczania (na szczęście), ale od czasu likwidacji ścieżek edukacyjnych kilkanaście lat temu w naszym systemie szkolnym nie ma pomysłu na realizację edukacji regionalnej. A prawdę mówiąc (parafrazując znane słowa o prokuratorze w Martwych duszach Gogola) i te ścieżki edukacyjne to był marny pomysł. Nie wiadomo było, kto ma je realizować, więc realizował mało kto. I przez to właśnie przepadły.
Czego w takim razie bym chciał. Akurat moje zainteresowania folklorem naturalnie łączą się z regionalizmem. Ale to nie jedyne logiczne powiązanie. Aglomeracja wielkomiejska to też region, którego stan obecny jest wynikiem złożonych i ciekawych procesów i przemian. Składa się często z mniejszych części, z których każda ma swoją historię, tak jak moja Cisowa (choć z Gdyni żadna wielka aglomeracja). Ma to znaczenie, zwłaszcza że miasto jest terenem częstszych migracji i szybszych przemian społecznych niż wieś. Przeprowadzki ze wsi do innej wsi nie były tak masowe jak migracje ze wsi do miasta – oczywiście kiedy już było wolno to robić. Wykorzenienie, które za tym szło, wywarło wpływ na to, jacy jesteśmy.
Chciałbym, żeby w naszym przemieszanym społeczeństwie, pełnym migrantów (zwłaszcza że w zdecydowanej większości jesteśmy migrantami ze wsi) nie zginęła świadomość, że łączy nas coś i z miejscem, z którego pochodzimy, i z miejscem, w którym żyjemy. Może wówczas będziemy bardziej skłonni widzieć w naszych sąsiadach ludzi takich jak my.
To warunek poczucia tożsamości – choć można to zauważyć dopiero po rozebraniu tego słowa na cząstki. Do zrozumienia własnej tożsamości potrzebne jest zrozumienie sąsiada.
Cisowa w momencie przyłączenia do Gdyni w roku 1935 była wsią (tak jak i Gdynia kilka lat wcześniej). I gdy w niej zamieszkaliśmy na początku lat 70., nadal była w gruncie rzeczy wsią, a miejskiego charakteru nabrała już za mojej pamięci – kiedy pod koniec lat 70. zamieniono ją w „sypialnię” Gdyni, burząc stare domy i znajdujące się w podwórzach stodółki, rozkopując pola i meliorując bagniska, by postawić dziesiątki nowych bloków i wieżowców. O tym, że moja dzielnica ma jakąkolwiek historię, świadczy zaledwie kilka domów z początku XX wieku, stary budynek dawnej szkoły i… pamięć ludzi, którzy znali Cisową sprzed czasów wielkiej płyty.
Czy młodych ludzi zamieszkujących te nowe budynki może zainteresować historia ich najbliższej okolicy? Z pewnością tak. A czy mają okazję ją poznać – na pewno nie. Coraz mniej jest ludzi, którzy mogliby tę historię przybliżyć (tak naprawdę znają ją tylko pasjonaci). Dlatego właśnie szkoła powinna się tym zająć. Nie mówię o systematycznym uczeniu historii małych ojczyzn (i tak jest już za dużo przedmiotów), ale o wprowadzaniu elementów tej wiedzy, choćby w postaci ciekawostek, od których przecież może się zacząć prawdziwe zainteresowanie. A jeśli się nie zacznie – to zostaną przynajmniej one. Tymczasem szkoła w mojej dzielnicy, mimo że z tradycjami ciągnącymi się czasów przedwojennych, na temat historii najbliższej okolicy za moich czasów nie mówiła prawie nic. I zdaje się, że za czasów edukacji mojej córki także o tym milczała. Widocznie realizowała inny program.
Ryszard Bieńkowski