Postaw na edukację

24.11.2017

O finansowaniu edukacji

Czyli kto ma kupić klej

O finansowaniu edukacji

Nie do końca jestem przekonana, czy warto w tej kwestii zabierać głos. Ale może spróbuję, bo choć sprawa jest stara jak świat, to od czasu do czasu wybucha jak wulkan. I tak jest tym razem. A o co chodzi? O klej[1]. Nieszczęsny klej, o kupno którego poprosiła pewna warszawska nauczycielka, a co bardzo nie spodobało się pewnej warszawskiej matce, przekonanej, że edukacja w Polsce jest darmowa. Sytuacja w sposób wręcz alegoryczny odnosi się do realiów  polskiej szkoły. A klej muszą w polskiej szkole kupować i rodzice, i nauczyciele.

Jakiś czas temu na Facebooku był popularny mem informujący społeczeństwo, że nauczyciele to reprezentanci jedynego zawodu, gdzie różne rzeczy do pracy się przynosi, zamiast, jak to podobno powszechnie bywa, z niej wynosić. Kiedy podejmowałam pracę, nie zastanawiałam się nad tym. Czerwony długopis (teraz zgodnie z modnymi metodami nauczania – zielony), całe mnóstwo książek metodycznych, maszynę do pisania sprawdzianów (tak, tak, zaczynałam pracę w czasach, kiedy nie było jeszcze komputerów) kupiłam sobie sama. Z czasem jednak przyszła refleksja. Nigdy nie liczyłam, ile wydaję na tzw. pomoce naukowe, ale nie jest to mało. A nawet gdyby było mało, to dziś wydaje mi się to dużym dyskomfortem i systemowym nadużyciem.

Jeśli do tego słyszę jeszcze, że edukacja jest darmowa i rodzic nic nie musi kupować, to trochę się irytuję. W dobie 500+ nie powinno być chyba problemem wyposażenie dziecka w materiały potrzebne do edukacji. Może już nie pamiętamy, że całkiem nie tak dawno rodzice kupowali także podręczniki, których koszt wcale nie był mały. Teraz obowiązek ten przejęło państwo, więc kupno reszty niezbędnych do szkoły rzeczy nie powinno być przedmiotem dyskusji.

Kiedy słyszę jeszcze, że w szkole ciągle trzeba płacić za wyjazdy do kina, teatru czy muzeum, mam ochotę zapytać, ilu rodziców do tych instytucji zabierze swoje dzieci z własnej inicjatywy. Z doświadczenia wiem, że niewielu. Nie wspomnę już, że wspólne wyjścia budują więzy społeczne niezbędne do prawidłowego funkcjonowania w dorosłym życiu.

Jeszcze innym aspektem spraw finansowych szkoły jest problem równowagi pieniężnej. Dla jednych rodziców koszt wyjścia dziecka do kina czy teatru albo wyjazd na wycieczkę nie jest żadnym obciążeniem finansowym. Innym takie wydatki nadwyrężają budżet domowy. Planując więc imprezy klasowe, warto wykazać się wrażliwością społeczną, prześledzić sytuację wszystkich uczniów i wtedy wspólnie podjąć decyzję dobrą dla wszystkich (w tym momencie muszę jednak wykluczyć rodziny, które zawsze są roszczeniowe, zawsze niezadowolone i przyzwyczajone do sytuacji, że zawsze coś od kogoś dostają, takiej postawy zdecydowanie nie popieram).

Sama jestem rodzicem i nigdy przez myśl mi nie przeszło żałować pieniędzy na edukację mojego dziecka. Po prostu wiem, że w dłuższej perspektywie to mi się po prostu opłaci.

Długo tak jeszcze mogę mnożyć przykłady z obu stron. Narzekać, ile własnych pieniędzy do szkoły wnosi nauczyciel, a ile rodzic, ale nie o to chyba w tym sporze chodzi. Najważniejsze, żeby tego konfliktu nie było. Na linii rodzic – szkoła jest coraz gorzej. Rodzice poznali swoje prawa (o obowiązkach często zapominają) i często bezwzględnie chcą je respektować. Do czego zmierzam? Do tego, że trzeba sobie jasno powiedzieć, że wychowanie i nauczanie naszych dzieci jest naszym (rodziców i nauczycieli) wspólnym celem. I chyba na drugim planie powinno być to, czy klej kupi rodzic z własnych środków, czy dziecko dostanie go „za darmo” w szkole. Wiadomo, że owo „za darmo” to tak naprawdę nasze podatki, czyli na jedno wychodzi. Na jedno z takim wyjątkiem, że to, co dziecko dostaje za darmo, zwykle jest mniej szanowane niż to, co kupi rodzic. Animozje na linii rodzic – nauczyciel przywołały mi w pamięci jeden z gruzińskich toastów zawierający następującą opowieść. Pewnego dnia dwóch kaukaskich dżygitów posprzeczało się o jakąś rzecz i nie mogli dojść do porozumienia. Udali się więc do znanego z mądrości aksakała. Ten po wysłuchaniu pierwszego rzekł do niego „Masz rację”. Następnie wysłuchał drugiego i powiedział mu „Masz rację”. Obaj odeszli zadowoleni i więcej się nie kłócili. Tak bym widziała rozwiązanie sporów między rodzicami a nauczycielami.

Dopóki nie będziemy krajem, który będzie mógł zaspokoić wszystkie potrzeby edukacyjne wszystkich uczniów z publicznych pieniędzy, musimy zadbać o wspólne myślenie o szkole. I wspólne działanie.

Nie możemy przerzucać na siebie odpowiedzialności za edukację i wychowanie młodych ludzi, ale działać razem. W mojej szkole zdarza się, że rodzice wspomagają np. bibliotekę, kupując do niej lektury, których brakuje. Ja wiem, że ukazuje się w ten sposób marność finansową polskiej edukacji, ale cóż… Taka jest rzeczywistość. I póki co cieszę się, że w swoim otoczeniu nam rodziców, którzy chcą mnie wspomagać. To mi daje wiarę, że wspólnie osiągniemy dobry cel. I nie będziemy kłócić się o klej…

Joanna Hulanicka

(1) Zaczęło się od kleju.

 

Joanna Hulanicka

Polonistka, od 21 lat uczy języka polskiego w Zespole Szkół w Sztutowie. W pracy z dziećmi i młodzieżą stawia na działanie, przeżywanie oraz oglądanie. Z trzech rodzajów literackich najbardziej lubi dramat. Kolejna pasja - podróżowanie.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Magnolia pisze:

    Szanowni forumowicze i Pani Joanno,

    Nie do końca się z Panią zgadzam. Generalnie nie ma czegoś takiego jak „darmowy” czy „bezpłatny”. Szkoły są utrzymywane z naszych podatków, a więc tak czy inaczej nas kosztują. Jedni płacą więcej (wyższe dochody), inni mniej lub wcale, ale nadal to my płacimy. Nie będę się kłóciła o klej, farby czy temperówkę. To są groszowe sprawy i nie jest dla mnie problemem jak zamiast jednej rzeczy kupię pięć, bo kogoś nie stać. Problem zaczyna się w innej kwestii.
    Twierdzi Pani, że szkoła organizuje wspólne wyjścia, kino, teatr itd. ponieważ to wzmaga integrację. Wszystko pięknie, jeżeli … szkoła zdąży „rozliczyć się” ze swojej podstawowej działalności jaką jest nauczanie. Na początku roku szkolnego moje dziecko dowiedziało się, że nie uda się omówić wszystkiego na historii bo jest za mało czasu. Okazuje się, że ważniejsze od lekcji były: rekolekcje, wyjście do kina, apel na cześć Jana Pawła II czy lody w czerwcu. W rezultacie Pan zrealizował połowę programu przewidzianego przez Ministerstwo. Resztę sobie „doczytajcie”.
    Kwestia druga- „zielona szkoła”. To naprawdę „żyła złota” dla różnej maści „organizatorów”. Tegoroczny trzydniowy wyjazd (uwaga: wyjazd w poniedziałek o 9.00, wykwaterowanie z ośrodka w środę przed 10.00, powrót na 11.00) kosztował mnie 510 złotych+ zgrzewkę wody dla dziecka, której organizator wycieczki nie oferował. Za takie pieniądze mogę pojechać gdzieś na 5 dni sama z dzieckiem. W dodatku to nie był ośrodek oddalony o 600 kilometrów , tylko jakaś „chatka” 50 kilometrów dalej od szkoły. Sam transport wyliczono na …140 złotych. To chyba lekka przesada. Jednocześnie część rodziców „sponsorowaliśmy”, bo ich nie stać na wyjazd. No cóż, szczerze powiem, że mnie też nie do końca stać. Przy dwójce dzieci musiałabym liczyć 1020 złotych za 3 dni takiej „zabawy”.
    Jestem zwolenniczką umiaru we wszystkim. Rozumiem, że integracja dzieci jest też ważna. Pojmuję to, że warto chodzić do teatru, odwiedzać muzea, wystawy, chodzić na koncerty. Niemniej nie kosztem podstawowej funkcji szkoły jaką jest nauczanie. Dlaczego nie można takich „imprez” organizować pod koniec roku szkolnego albo przed feriami, kiedy wiadomo już ile przysłowiowego materiału z danego przedmiotu udało się zrealizować? Potem nauczyciel nie zdąży czegoś zrobić i przerzuca to na rodzica. Ja mogę z dzieckiem iść do kina w niedzielę sama i nie potrzebuję do tego szkoły. Nie jestem natomiast matematyczką czy historykiem i tutaj -owszem- wymagam, aby szkoła działała. Zróbmy najpierw to co do nas należy, a potem to na co starczy nam czasu i … pieniędzy rodziców.

  2. Arek pisze:

    Nie wspominałem o nauce religii, bo nic nie mówiłem o religii. Mówiłem o tym, jak mądrze rozwiązane jest utrzymywanie wspólnot religijnych. Wspólnota utrzymuje się sama i dzięki temu państwo ma bardzo ograniczone możliwości wtrącania się do tego. Organizacja szkół mogłaby być rozwiązana podobnie. Wtedy rodzic nie miałby najmniejszych wątpliwości, że musi kupić klej.
    Zwrócę tylko uwagę, bo przecież nie to jest tematem dyskusji, że nauka religii w szkołach odbywa się na wniosek rodziców i nie oznacza wcale nauki religii katolickiej. Jeśli w szkole jest silna wspólnota prawosławna – to szkoła organizuje taką naukę. Naukę matematyki finansują nawet ludzie, którzy nigdy nie mieli dzieci. Ba! Nawet tacy, którzy nie znają tabliczki mnożenia! Prawda, że to niesprawiedliwe?

    1. Radosław pisze:

      Mądrze rozwiązane jest utrzymywanie wspólnot religijnych? Wspólnota utrzymuje się sama? Pan raczy chyba żartować. To niech Kościół odda te 1,36 mld złotych, które pobiera rocznie za naukę religijnych dogmatów w szkolnych murach.
      A to, że osoby bezdzietne finansują pośrednio naukę matematyki w szkołach nie ma nic wspólnego z niesprawiedliwością. Wiedza matematyczna jest niezbędna do tego, aby zostać inżynierem, matematykiem czy programistą komputerowym. Z wykształconych obywateli państwo ma pożytek. A z religijnej indoktrynacji w szkołach pożytek ma tylko wspólnota religijna. Choć pewnie coraz mniejszy. Bo ta szkolna katecheza (często wymuszona) produkuje pewnie sporo ateistów i agnostyków.

      1. Arek pisze:

        Zostawmy na boku religię – nie jestem w stanie przekonać kogoś, kto nie chce być przekonywany. Zacietrzewienie nie jest dobrym doradcą.

        Czy rodzice powinni kupować klej? Co to znaczy „bezpłatna szkoła”?
        Według mnie negatywna odpowiedź na pierwsze pytanie bierze się z błędnej odpowiedzi na pytanie drugie. Dla sporej części ta „bezpłatna” oznacza „nie moja”. A skoro nie moja, to i dzieci przestają być moje, a stają się państwowe. I to państwo jest odpowiedzialne, by miały klej w państwowej szkole. Gdyby szkoła była w bardziej widoczny sposób finansowana przez rodziców – choćby za pomocą bonu edukacyjnego – rodzic miałby większą świadomość współuczestnictwa.
        A dziecko jest rodzica – on odpowiada za jego przyszłość. My możemy tylko pomóc.

        1. Radosław pisze:

          Ma Pan rację. Nie chcę być przekonywany do tego, że Polska nie powinna być krajem neutralnym światopoglądowo. Polecam tekst Joanny Podgórskiej w najnowszej „Polityce” pt. Niewierzący w Polsce pod katolicką presją.

  3. Radosław pisze:

    Zapomniał Pan wspomnieć, że na naukę religii w szkołach państwo wydaje 1,36 mld zł rocznie. Ta kwota pochodzi zarówno z podatków katolików, jak też osób niewierzących czy też należących do innych wspólnot religijnych niż Kościół katolicki.

  4. Arek pisze:

    Niestety mądrości gazety, do której tekstu się Pani odnosi spowodowały, że ludzie przestają się czuć odpowiedzialni za cokolwiek. Bo wszystko „im się należy” i „nie mają obowiązku”.
    Niestety przekonała i Panią, że idealną sytuacją będzie, gdy „będziemy krajem, który będzie mógł zaspokoić wszystkie potrzeby edukacyjne wszystkich uczniów z publicznych pieniędzy”. Otóż nie! Za edukację dzieci są odpowiedzialni rodzice i to na nich powinien leżeć główny obowiązek indywidualnego przygotowania dziecka do szkoły. Takie akcje jak „darmowy podręcznik” tylko zawracają ludziom w głowie.
    Dotyczy to oczywiście nie tylko oświaty. Bardzo dobrym przykładem są tutaj parafie i kościoły (szczególnie na wsiach). Otóż budynki te powstają ze składek wiernych, są przez nich utrzymywane – sprzątane, remontowane, zdobione. Ze składek wiernych utrzymuje się kapłan. Idealna sytuacja. I dzięki takiemu rozwiązaniu ludzie czują się odpowiedzialni za swój kościół.
    Z przerażeniem słuchałem o projektach finansowania kościołów z odpisu podatkowego. Gdyby do tego doszło po kilku latach sytuacja w kościołach przypominałaby tę w szkołach. Zawsze znalazłby się jakiś mądrala, który nie składałby się na remont kościoła, bo „on płaci podatek”.

    Dziennikarze i (niestety!) urzędnicy MEN zamiast mieszać ludziom w głowach i ich „uświadamiać” powinni jasno stwierdzać: to Pana-Pani dziecko i to Pan-Pani za nie odpowiada. Państwo może Panu-Pani w pewnych sprawach pomóc, ale nie zastąpi Pana-Pani w jego-jej obowiązkach. Kropka.