Oglądałem ostatnio film dokumentalny o edukacji w Skandynawii… Od razu jednak uspokoję, że nie mam zamiaru porównywać konkretnych rozwiązań w taki sposób, żeby mówić, że tam mają lepiej, a u nas jest gorzej. Wiadomo, są różne tradycje, systemy, metody czy wzorce i nie wszystko da się łatwo przeszczepić. O co innego mi chodzi.
Film mówił o różnych aspektach edukacji w takich krajach, jak Dania, Szwecja, Norwegia i Finlandia, ale najważniejsza była kwestia szeroko pojętej higieny pracy uczniów. Pojawił się między innymi wątek przerw między lekcjami. Na informację reportażysty, że w amerykańskich szkołach po raz kolejny skraca się przerwy (do 10 a czasem 5 minut), skandynawscy nauczyciele otwierali szeroko oczy i mówili (jedni rozbawieni, jakby usłyszeli jakiś żart, a drudzy oburzeni) „ale jak to?”, „niemożliwe”.
Okazuje się, że przerwy w skandynawskich szkołach są specyficzne. Oprócz tego, że są znacznie dłuższe od amerykańskich (i naszych – ale miałem nie porównywać), to w dodatku obowiązkowo spędza się je na świeżym powietrzu. Słońce czy deszcz, upał czy mróz – trzeba wyjść na dwór. Dla higieny umysłowej właśnie, a właściwie dla „przewietrzenia” głów.
Gdy słuchałem skandynawskich nauczycieli, odnosiłem wrażenie, że mają głęboko zakorzenione przekonanie o tym, że edukacja dzieci polega na zrównoważonym dostarczaniu im bodźców stymulujących ich rozwój. Nie zaś na przekazywaniu maksymalnej ilości wiedzy. Skoro na lekcji ciężko pracują umysłowo – na przerwie powinna odpoczywać głowa (a temu jak wiadomo lepiej sprzyja świeże powietrze niż zatłoczone szkolne korytarze).
Pamiętam ze swoich lat szkolnych zorganizowane spacerowanie w czasie przerw wokół korytarza. Jak na więziennym spacerniaku. Noga za nogą, pojedynczo, a przy bardziej liberalnych nauczycielach – parami. Na środku stał dyżurujący pedagog i pilnował, żeby spacerowicze nie robili czegoś niestosownego, na przykład nie urywali się z kółeczka do toalety albo do wymarzonego azylu, którym była piwniczna szatnia. Żeby nie gadali, a zwłaszcza nie śmiali się za głośno i nie żartowali, nie przepychali się i nie biegali. Dozwolone było czytanie. To chwalebne, ale schylanie głowy ze wzrokiem utkwionym w książce nie jest zbyt higienicznym zajęciem, szczególnie w ciemnym z reguły holu. Nie ma zbyt wiele wspólnego z higieną i umysłowym odpoczynkiem. Miałem jednak nie porównywać, nawet jeśli to było tak dawno temu. Bo chodzi mi o co innego.
Oburzeni na skracanie przerw w amerykańskich szkołach skandynawscy nauczyciele mówili mniej więcej tak: „ale przecież są badania, z których wynika, że młodym ludziom najlepiej się pracuje wówczas, kiedy mogą odreagować wysiłek umysłowy aktywnością fizyczną, osiągają wtedy znacznie lepsze wyniki i dzięki temu lubią szkołę”. I chodzi o lubienie szkoły w całości, a nie tak, jak to czasem deklarują uczniowie, odpowiadając na pytanie, co lubią w szkole – przerwy.
Słowo klucz, o które mi chodzi, to badania. Najprawdopodobniej Amerykanie ich nie zrobili (albo wyszły im inne wyniki). A my? Miałem nie porównywać, ale to się narzuca bezwiednie.
W naszym systemie, od kiedy pamiętam, przerwy między lekcjami trwają mniej więcej tyle samo – 5, 10 i 15 albo 20 minut na czas obiadu. Jak było dawniej, mógłbym zapytać na przykład mojego tatę. No ale to były nieporównywalne czasy. Mój ojciec do szkoły chodził wszystkiego 4 lata (rocznik przedwojenny, który po wojnie nadrabiał stracone lata), ale wiele się nauczył na tzw. pasionce. Na przykład czytać i pisać. To dość typowe dla wiejskich dzieci niesystemowe nauczanie – pod gołym niebem, przy pasieniu gęsi albo krasul. Z nauczycielem w osobie starszego kolegi albo – jak w przypadku mojego ojca – dorosłego pastucha, który pełnił tę funkcję opłacany przez całą wieś (jajami, ziemniakami na zimę i innymi produktami). Szczęśliwie umiał czytać i pisać, a nawet znacznie więcej.
Jednak w normalnej szkole przerwy trwają tyle, ile trwają od kiedy sięga ludzka pamięć. Ale dlaczego akurat tyle? Czy to wynika z jakichś badań nad higieną i efektywnością pracy uczniów? Czy ktoś dociekał, jak najlepiej zrównoważyć wysiłek umysłowy z potrzebą fizycznego odreagowania? Jeśli ktoś takie badania u nas prowadził, to musiały się one odbywać bardzo dawno, skoro długość przerw w dzisiejszej szkole jest taka sama jak wtedy, kiedy ja chodziłem po szkolnym spacerniaku.
A możliwości nowoczesnych nauk empirycznych nie stoją w miejscu, są nowe sposoby. Podłącza się elektrody do mózgu i bada reakcje na emocje albo zapachy – przy tym zbadanie poziomu zmęczenia i tempa regeneracji to drobiazg. Ostatecznie są też inne metody – porównawcze na przykład (nie chcę, żeby ktoś odniósł wrażenie, że mam zamiar podłączać dzieci do prądu). Bierzemy dziesiątkę uczniów, męczymy ich matematyką, historią, biologią i językiem angielskim, dając po każdej lekcji 5 albo 10 minut przerwy. I bierzemy drugą dziesiątkę, męczymy tymi samymi przedmiotami, dając na przykład 15, 30 i znowu 15 minut przerwy po kolejnych lekcjach na hasanie po szkolnym podwórku. I sprawdzamy ich wiedzę. Jeśli wyniki uczniów, którzy mieli krótkie przerwy, będą lepsze, to świetnie – mamy usprawiedliwienie. A jeśli słabsze, to coś zmieńmy! W końcu reformy to nasza specjalność, czemu by raz nie poprzeć którejś badaniami empirycznymi?
Albo zapytajmy miłych Szwedów, co im wyszło z badań, które prowadzili na swój użytek i do których się odwołują.
Rzecz jasna dłuższe przerwy w naszym systemie musiałyby oznaczać dłuższy dzień nauki, bo jak wspomniałem na początku „są różne tradycje, systemy, metody czy wzorce”, a nasz wzorzec nigdy nie pozwoli na odchudzenie materiału, żeby godzin nauki było mniej albo żeby nie były aż tak intensywne. Po reformie na ucznia szkoły podstawowej czaka około 20 przedmiotów – wiadomo, że nie na raz, tylko przez 5 lat w klasach IV–VIII, ale to i tak dużo. A że pamiętam poprzednie reformy, jestem przekonany, że treści do zrealizowania w każdym z przedmiotów będzie tyle samo, a może nawet więcej.
Ryszard Bieńkowski