Wakacje w pełni. Dzieci snują się po osiedlach, grupują przy trzepakach i jakoś zabijają czas. Nie przypuszczają jeszcze (bo dopiero minęło połowa lipca), że wolno płynący czas to złudzenie. Ani się obejrzą, a nagle nie wiadomo z czego zrobi się końcówka sierpnia! Akurat wczoraj spacerowałem z psem po sąsiednim osiedlu (bliżej lasu, a dalej od ruchliwej ulicy) i miałem okazję poobserwować, jak dzieci spędzają wolny czas. Choć, prawdę mówiąc, poza kilkoma parami siedzącymi na ławeczkach albo spacerujących tak jak ja z psem, zobaczyłem tylko jedną większą grupkę, przy trzepaku właśnie. Czyżby większość powyjeżdżała na obozy i kolonie? Oby, bo inaczej może to oznaczać, że siedzą przed telewizorem albo przy komputerze. W każdym razie moja przypadkowa obserwacja nie pozwala wyciągnąć żadnych miarodajnych wniosków. Może poza jednym – czas płynie na osiedlu leniwie. I dobrze, gdzie ma się śpieszyć?
A tymczasem są miejsca, w których nawet w wakacje trwa wyścig. W jednych to rzeczywiście wyścig z czasem, a w innych – wyścig o klienta. Do tych pierwszych należą wydawnictwa, które po pracowitej wiośnie, kiedy w szaleńczym tempie przygotowywały podręczniki dla uczniów nowej szkoły podstawowej, wcale nie spoczęły na laurach. Po podręcznikach przyszedł czas na zeszyty ćwiczeń i materiały pomocnicze. Ze wszystkim trzeba zdążyć do września, więc czasu nie ma dużo.
Miejscami, w których toczy się walka o klienta są sklepy ze szkolnymi akcesoriami, a zwłaszcza supermarkety, w których już od początku lipca można kupić na przykład zeszyty wystawione do wyboru do koloru w ogromnych koszach. Ostatniej niedzieli postraszyłem takim koszem moją córkę.
Po raz pierwszy podręczniki i zeszyty ćwiczeń do wszystkich klas szkoły podstawowej i gimnazjum są zakupywane przez państwo. Rodzice już nie ponoszą na nie wydatków. Tym samym zniknął ulubiony temat dziennikarskiego sezonu ogórkowego. Żurnaliści z braku miododajnej pszczoły wzięli się za przeliczanie kosztów plecaków, zeszytów w kratkę i w linie, ołówków, długopisów i trampek. Do tej pory co roku można było przeczytać w prasie, ile to rodzice muszą wydać na podręczniki i jakie to obciążenie dla domowego portfela. Temat był najwidoczniej nośny i społecznie ważny, bo od kiedy pamiętam, pojawiał się w prasie. Z jednej strony rozumiem, że jednorazowy wydatek kilkuset złotych to obciążenie dla rodzinnego budżetu. Ale z drugiej nie potrafię pojąć, jak to możliwe, że ta społeczna niechęć do wydawania pieniędzy na dzieci związana jest z zakupem akurat książek. Przecież na cotygodniowe korepetycje w trakcie roku szkolnego wydaje się znacznie więcej. Koszt smartfona („obowiązkowego” w dzisiejszych czasach) to też dużo więcej. Tymczasem całe zło przypisywano podręcznikom. Moja teoria jest taka, że po prostu nie lubimy kupować książek. Potwierdzają to i obserwacje księgarzy, którzy bazują raczej na stałych klientach niż na szerokiej rzeszy kupujących, i raporty na temat czytelnictwa. Książka nie jest cenionym artykułem, dlatego przymus kupowania podręczników był solą w oku Polaków.
No ale to się już skończyło. Mamy rynkową regulację, która polega na tym, że nie płacimy za książki naszych własnych dzieci, ale płacimy (przez podatki) na książki wszystkich polskich dzieci. Jak wiadomo „wszystkie dzieci nasze są”, można więc to uznać za społeczną sprawiedliwość.
Inna interpretacja tego, skąd są brane pieniądze na zakup podręczników ma już nieco mniej wspólnego ze sprawiedliwością społeczną. Bo program darmowego podręcznika został poprzedzony wprowadzeniem 5% VAT-u na wszystkie książki (obowiązuje od 2011 roku). Może być więc tak, że pieniądze na zakup podręczników dla uczniów pochodzą, przynajmniej w części, z kieszeni tej garstki czytelników, którzy jeszcze kupują książki. A to już sprawiedliwe nie jest, bo dotyka grupę prawdopodobnie bardziej potrzebującą jakiegoś wsparcia (choćby niedopłacania VAT-u do każdej książki) niż ci, których wspierają przez swoja 5% dopłatę.
Przypomina mi się wiersz Andrzeja Waligórskiego. Mowa w nim co prawda o polonistach, ale w dużej części jest to przecież grupa tożsama tej, która kupuje i czyta książki. Może więc List w sprawie polonistów być traktowany, jako „List w sprawie miłośników książek”. Tak na pocieszenie.
List w sprawie polonistów
Polonista to nie zawód, lecz hobby,
Polonistą być – nie życzę nikomu.
Polonista po godzinach nie dorobi,
Choćby zabrał robotę do domu.
Polonista nie wędruje po mieszkaniach,
Nie odzywa się wchodząc ze dworu:
– Bardzo ładnie rozbieram zdania,
Czy jest jakieś stare zdanie do rozbioru?
Choćby szukał racji i pretekstów
I tak zawsze pozostanie na uboczu –
Mniej się ceni analizę tekstu
Od banalnej analizy moczu…
Cera blada, na portkach łaty,
Rozmaite braki w kondycji,
Oświeceniem nie oświecisz sobie chaty,
Pozytywizm nie poprawi twej pozycji.
Poloniście sterczą chude żebra
Jak sztachety mizernego płotu,
Gdy się jeden raz u Zuzi rozebrał,
To się składał z orzeczenia i z podmiotu.
A jak inny zleciał kiedyś z ławki,
Bo był gapa wyjątkowa i niezguła,
To zostały zeń cztery przydawki,
Dwa zaimki i partykuła…
Polonista, niepoprawny romantyk,
Nie największym się cieszy mirem,
Ale ja mu – laury i akanty,
Ale ja mu – kadzidło i mirrę!
Ale ja go całuję w ramię,
Ale ja go podziwiam i cenię,
A ty przed nim na kolana, chamie,
Cały w złocie i volkswagenie!
Bo jeżeli jesteś i ja jestem,
To dlatego, że stojący na warcie
Polonista znużonym gestem
Kartki książek wertował uparcie
Za kajzera i za Hitlera,
I za cara, i za innych carów paru,
I dlatego właśnie nie umiera
Coś ważnego, co nazywa się Naród.
Więc zamieszczam na końcu listu
Ja, satyryk, błazen i ladaco,
Zdanie proste: – Kocham polonistów!
Rozwinięcie zdania: –
… bo jest za co!
Ryszard Bieńkowski
Szanowny Panie Ryszardzie,
Praktycznie całkowicie się z Panem nie zgadzam.
Po pierwsze podręczniki dla dzieci były wcześniej bardzo drogie. Mnie ten problem nie dotyczył, ale widziałam w rodzinie, że kwota 300-400 złotych na książki to była norma. Nie jest dla mnie problemem samo kupowanie książek. W miarę regularnie to robię. Niemniej wydać raz na miesiąc lub dwa 50-100 złotych na fajną pozycję to nie to samo co wydać nagle 400 złotych na jedno dziecko.
Sprawa druga- osławiony smartfon. Nie jest „obowiązkowy”, naprawdę. Jeżeli 100 osób skoczy z mostu, to moje dziecko też tak ma zrobić? Nie stać mnie lub nie widzę potrzeby takiego gadżetu, to nie kupuję.
Sprawa trzecia- korepetycje. Kiedyś zajęcia wyrównawcze były wyjątkiem jak ktoś sobie ewidentnie nie radził albo chorował. Dzisiaj korepetycje to norma. Czasami odnoszę wrażenie, że dziecko do szkoły przychodzi tylko po to, aby się dowiedzieć co ma samo/z rodzicem/z korepetytorem zrobić w domu. To jakiś totalny idiotyzm, w który rodzie „weszli jak w masło”. Powiedziałam ostatnio Pani od matematyki, że nie wezmę korepetycji dla mojego dziecka z tego przedmiotu, choć uczy się słabo, bo uważam, że TO SZKOŁA JEST OD UCZENIA. Nie chodzi nawet o pieniądze, ale o zasadę. (Sarkazm dla niewtajemniczonych). Okazało się, że jak posadzili moje dziecko w pierwszej ławce, a ja zapowiedziałam mu, że nie będę w domu niczego tłumaczyła i TRZEBA SŁUCHAĆ NAUCZYCIELKI, bo ta Pani dlatego jest w szkole, to nagle matematyka okazała się prosta. Dzieci są sprytne. Po co słuchać Pani jak mamusia albo korepetytor wszystko wytłumaczą? I potem rośnie nam pokolenie ludzi, którzy nie potrafią na przykład wyłuskać z książki jakiejś informacji i poprzez analizowanie przykładów powtórzyć sobie dany materiał. Mamy potem studentów za których inni piszą pracę i społeczeństwo, które nie potrafi czytać ze zrozumieniem. Rozumiem inwestycje w edukację typu: fajny spektakl, ciekawy koncert, wizyta w muzeum czy udział w jakimś warsztacie. Nie rozumiem inwestycji typu: korki z matematyki, chemii, fizyki, bo nie dostanę się na studia. Jeżeli tak to wygląda, to może od razu zrezygnujmy ze szkoły i zapisujemy dzieci tylko na egzaminy semestralne? Będzie i taniej i sensowniej.
Wiem, że moja walka z rynkiem korepetycji jest skazana na porażkę, ale i tak nie przyznam, że jest to normalna sytuacja. Według mnie nauczyciel powinien godnie zarabiać i … efektywnie pracować. Jak czytam, że w liceum z pierwszej dziesiątki najlepszych w kraju, nie zdasz matematyki bez korepetycji to ja się zastawiam po co jest ta szkoła? Teoretycznie mogę być analfabetką, a moje dzieci powinny w szkole nauczyć się przynajmniej podstawowych rzeczy, a nie liczyć na moją pomoc czy być uzależnione od pieniędzy na zajęcia dodatkowe. Dla mnie wymagający nauczyciel, który nie potrafi nauczyć 2/3 klasy jest po prostu kiepskim nauczycielem. Niemniej to jest temat na osobny post. Pozdrawiam.
Co do dzieci na osiedlach, to nie jest tak źle. Chodzę często na spacery z psem i obserwuję. Dzieci są. Trzepaki zajęte. Co do książek, to ceny za wysokie, a tyle innych pokus. Dobry sposób na książkę – to prezent.