Kiedy mój tata rozpoczynał naukę, dziadek musiał mu zrobić ławkę do siedzenia – i zanieść ją do szkoły, w której nie było innych mebli. A i szkoły w zasadzie też nie było – lekcje odbywały się w izbie u jednego z gospodarzy. Zręczni ojcowie konstruowali porządne ławki, które służyły przez lata, mniej zręczni zbijali je z byle czego i byle jak, toteż szybko zaczynały się chwiać i najzwyczajniej składały się jak scyzoryki. Dlatego od razu powstał niepisany zwyczaj, żeby siadać w ławkach zrobionych przez swoich ojców. Jeśli ktoś miał byle jaką ławkę, to byle jak siedział. Był rok 1945, a mój tata miał już skończone 10 lat. Umiał trochę czytać i pisać, bo się tego uczył na pasionce, ale formalną edukację z prawdziwym nauczycielem dopiero zaczynał. Zresztą co to byli za „prawdziwi” nauczyciele? Wystarczyło skończyć jakąkolwiek szkołę, choćby i podstawową, i zgłosić się na odpowiedni kurs. Prawdziwych nauczycieli bardzo wtedy brakowało.
Szacuje się, że wojenne straty wśród nauczycieli szkół podstawowych wyniosły 13 tysięcy, a przez niemożność kształcenia kadr w czasie wojny brakowało jeszcze kolejnych 18 tysięcy osób gotowych podjąć pracę. Uruchomiono wówczas 6-tygodniowe kursy pedagogiczne dla absolwentów liceów i 3-miesięczne dla posiadaczy świadectwa ukończenia gimnazjum.
A że to wciąż było za mało, zorganizowano też 6-miesięczne kursy dla chętnych podjęcia pracy nauczycielskiej, a nieposiadających wykształcenia gimnazjalnego. I z takimi właśnie nauczycielami zetknął się mój ojciec.
Szybko przeskakiwał z klasy do klasy i całą szkołę podstawową ukończył w zaledwie 4 lata. Takie były czasy, powojenne – a nadal partyzanckie. Zresztą cały system szkolnictwa był partyzancki – przede wszystkim należało go odbudować. Dosłownie i w przenośni. Nauczyciele tamtych czasów to siłaczki i siłacze, wykonujący nieocenioną pracę na rzecz edukacji w Polsce.
Pierwszy ogólnopolski program nauczania powstał w 1947 roku dla 8-klasowej szkoły powszechnej. Wcześniej korzystano albo z programów przedwojennych (które obejmowały po szkole podstawowej 4-letnie gimnazjum i dwuletnią szkołę średnią), albo z doraźnych rozwiązań – zwłaszcza tam, gdzie trzeba było łączyć roczniki i uczyć zupełnych podstaw 7- albo i 14-latków. Już jednak w 1948 roku wprowadzono nowy ustrój szkolny opierający się na 7-klasowej szkole podstawowej i 4-letniej szkole średniej. I dostosowano do niego program stworzony rok wcześniej. Szkoła zaczęła przypominać tę, którą mamy dziś.
Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że od wojny minęły 72 lata. W tym czasie nasza edukacja przechodziła przez wiele etapów – od odbudowy niemal ze zgliszcz, przez ustalenie nowego ładu, wiele reform i zabiegów dostosowujących szkołę do zmieniającej się rzeczywistości społecznej, ekonomicznej i światopoglądowej, zmiany przywracające podmiotowość nauczycieli i uczniów, aż po wpisanie się naszego systemu edukacji w szerszy nurt, czyli podleganie tym samym testom i ocenom, jakie stosuje się wobec kilkudziesięciu państw należących do OECD. Dlatego wydawałoby się, że ta 72-letnia perspektywa to wystarczający czas na przeprowadzenie obserwacji i analiz do prawidłowej diagnozy bolączek i potrzeb naszego systemu edukacji. Myślę, że większość społeczeństwa oczekuje od szkolnictwa mądrej ewolucji – czyli wyciągania wniosków z popełnionych błędów i dostosowywania systemu do zmian, którym podlega społeczeństwo – a nie rewolucji.
Były przecież już wcześniej okresy normatywizmu, kiedy programy nie dawały nauczycielom żadnej swobody realizacji własnych pomysłów i pracy według autorskich metod. Były też momenty, kiedy taką swobodę pedagodzy otrzymywali – i nie myślę tylko o czasach, kiedy takim zaufaniem obdarzyli nauczycieli najbardziej światli ministrowie i wiceministrowie z profesorem Henrykiem Samsonowiczem i panią Anną Radziwiłł na czele. Próby liberalizacji odgórnych wytycznych odbywały się już w latach 60. ubiegłego wieku.
Czy ktoś mi potrafi powiedzieć, jakie wnioski wyciągnięto, jeśli chodzi o skuteczność jednego lub drugiego modelu? Czy przy obecnej reformie wzięto pod uwagę na przykład analizy mówiące o przewadze programów normatywnych nad autorskimi (choćby w zakresie przerabianych lektur lub omawianych wydarzeń historycznych)?
W ciągu tych 72 lat można znaleźć przynajmniej kilka okresów, w których dominowało stosowanie zasady twardej ręki w szkolnym wychowaniu, a były też momenty dużego rozszerzania praw i przywilejów uczniów. Chciałbym się dowiedzieć (bo domyślić się nie umiem), czy wycofanie się ministerstwa z pomysłu prowadzenia zajęć antydyskryminacyjnych jest wynikiem jakichś analiz i obserwacji skutków któregoś z tych skrajnych modeli wychowawczych? A może nie ma z nimi (modelami) i z nią (analizą) nic wspólnego, a jest jedynie schowaniem głowy w piasek?
Jednym z podstawowych argumentów za likwidacją gimnazjów była troska o bezpieczeństwo młodzieży. „W gimnazjach dzieje się sodoma i gomora, więc je zlikwidujmy i wprowadźmy sielsko-anielską 8-klasową szkołę podstawową” – taką mniej więcej „analizę” problemu bezpieczeństwa w szkole można było usłyszeć. Tymczasem przyczyną przemocy w szkole nie są czynniki zewnętrzne, techniczne, dające się zamknąć i unieważnić jakimś rozporządzeniem, ale zaniechania wychowawcze. I wcale nie szkoły – tylko społeczeństwa. I władz, które nie potrafią w porę dostrzec zagrożeń, a niekiedy ignorują je albo wprowadzają nowy paradygmat norm, w którym to, co uznawano za złe staje się akceptowalne.
Tymczasem niedawno kolejny uczeń popełnił samobójstwo, bo dokuczali mu koledzy z powodu jego odmienności od dominującej normy, która mówi, że chłopak nie powinien zbytnio dbać o swój wygląd, za to powinien wpisywać się w ramę kulturową, zwaną macho.
Trudno oczekiwać wyniesienia z domu postaw, których tam nie ma. Na przykład tolerancji i otwartości na odmienność. Edukację, także i taką, która nosi nazwę wychowanie, powinna wziąć na siebie szkoła – mimo że za sukcesy nie dostanie laurów, a za porażki spadną na nią gromy. Bo najgorsze jest chowanie głowy w piasek.
Ryszard Bieńkowski