Postaw na edukację

20.10.2017

Uczeń w składzie porcelany

Czyli o tym, że z szacunkiem do przedmiotów nie ma co przesadzać

Uczeń w składzie porcelany

Cztery obrazki obyczajowe.

Pierwszy. Ulubioną zabawką mojej żony była lalka z porcelanową głową. Może nie porcelanową w sensie ścisłym, ale w każdym razie z tworzywa, które mogło się stłuc, więc trzeba było się z lalą obchodzić ostrożnie. Dlatego stała wyeksponowana w witrynce (czyli za szkłem meblościanki w pokoju rodziców), z której była wyciągana z rzadka, za to z wielką ostrożnością.

Zabawa lalką polegała na czesaniu jej blond loków, poprawianiu pięknej sukni oraz zdejmowaniu i nakładaniu pantofelków. Do codziennej zabawy miała moja żona oczywiście inne lale, mniej dystyngowane i pewnie nie tak drogie. A czasy były takie, że ładnych zabawek nie było zbyt wiele. Ta lala była zagraniczna, przywieziona w prezencie, więc siłą rzeczy lęk przed uszkodzeniem był większy.

Nieskrępowaną zabawę zastąpiła duma z posiadania pięknej rzeczy – to też jakieś emocje, ale już jednak inne. Moja żona ma tę lalkę do dziś, choć jej nie eksponuje za szkłem meblościanki, bo z upływem lat rysy na porcelanowej twarzy nieco wyblakły , włosy się trochę skołtuniły, a sukienka przestała być nieskazitelna. No i nie jest już wyjątkowa, bo w sklepach można przebierać w lalkach z porcelanowymi główkami.

I drugi obrazek. Ulubioną zabawką mojej córki była szmaciana zeberka Zuzia – maskotka, którą dostała w zerówce razem ze swoim pierwszym podręcznikiem. Zuzia w wersji rysunkowej była zresztą bohaterką tego podręcznika. Fenomen Zuzi polegał na tym, że stała się też bohaterką niemal każdej zabawy mojej córki. Stosownie ubrana brała udział w podwieczorkach urządzanych dla Zuź koleżanek, przebierała się w dziesiątki strojów szytych własnoręcznie przez moją córkę, jeździła na skuterku (bezpiecznie, bo w kasku, który pożyczał jej lalka Ken), skakała na bungee i ze spadochronem, brykała konno (przypominam, że sama była zebrą), pływała łódką w basenie i nurkowała w batyskafie z butelki, a potem schła, leżąc w mini leżaku z patyków i chusteczki do nosa. Poddawała się licznym operacjom (ratującym życie – kiedy wysypały się jej kuleczki z brzucha i trzeba je było zastąpić pokawałkowaną gąbką – i upiększającym, kiedy okazało się, że uśmiech, nos i brwi sprały się w kąpieli). Sama też bywała lekarką, kiedy fachowej pomocy wymagały inne pluszaki. Grała rolę kocięcia naszej kotki, która nota bene podczas tej zabawy najczęściej spała i nie miała pojęcia, kogo akurat „karmi”… Zabaw z Zuzią nie zliczę. Trwały przez kilka lat, a i potem maskotka nigdy na dłużej nie znikała z zasięgu wzroku. Na początku fotografowałem różne wcielenia Zuzi i tych zdjęć dokumentujących jej poczynania aż do momentu, kiedy przestałem to robić, uzbierało się może ze 100. Niedawno Zuzia znowu zaczęła się pojawiać na widoku w pokoju mojej córki. Właściwie nie wiadomo, z jakiej okazji została wyjęta z kartonu (a moja córka jest już w liceum), ale z pewnością nie przypadkiem.

Mam nadzieję, że córka nie przeczyta tego tekstu, bo zbyt wiele jej tajemnic już zdradziłem. Ale skoro zacząłem, to jeszcze jeden obrazek z życia mojego dziecka. Od początku, od tego pierwszego podręcznika aż do dziś, fatalnie obchodzi się z podręcznikami. Już po miesiącu użytkowania wyglądają jak niegdysiejsze książki telefoniczne w publicznej rozmównicy. Pozaginane rogi, pogięte kartki, podrapane okładki, przekoszone i przełamane grzbiety. Wszystko, czego można by się spodziewać po podręcznikach, które przeszły przez ręce złego ucznia, a na dodatek łobuza. Tyle, że moja córka jest dobrą uczennicą, a przy tym jest (zazwyczaj) grzeczna i miła. Tajemnica poniszczonych podręczników jest taka, że moje dziecko (córka polonisty) korzysta z nich w sposób daleki od wzorca. Zabiera je z sobą w najróżniejsze miejsca, czyta w drodze do szkoły, w poczekalni u lekarza, na ławce podczas spaceru z psem, na plaży albo pod kocem (zależnie od pory roku) – nie dlatego bynajmniej, że jest szczególnie pilna i nie może rozstać się z nauką, ale po prostu takie ma nawyki, dzięki którym zostaje jej więcej czasu na przyjemniejsze rzeczy. Bywa też, że w podręcznikach bazgrze. Wylanych na nie napojów i rozgniecionych w teczce drożdżówek nie policzę. Kiedyś używała podręczników do zabawy – na przykład, gdy Zuzia potrzebowała namiotu. (Ciekawe po kim ma taki stosunek do, bądź co bądź, książek? Co prawda zdarzało mi się wpychać podręczniki i zeszyty do rękawów szkolnego munduru, gdy nie chciało mi się nosić teczki, ale przecież ona o tym nie wie.) Z całą pewnością jej sposób na pracę z podręcznikiem to nie nauka przy biurku z elegancko rozłożoną na blacie książką.

Ale też i podręcznik nie jest zwykłą książką, której co do zasady należy się szacunek. Podręcznik to książka użytkowa, jak sama nazwa wskazuje – „podręczna”, plecakowo-podpachowa. Dlatego nie mam nic przeciwko temu, żeby traktowała ją bez takiej estymy, z jaką traktuje się inne książki. Może mają rację ci, którzy mówią o zaletach postrzegania wielozmysłowego, skoro miętolenie podręczników nie odbiło się źle na wynikach w nauce mojej córki?

I na koniec czwarty obrazek obyczajowy – z najbliższej współczesności. Kolega opowiadał mi, jak pomagał ostatnio córce w lekcjach. Przez przypadek dotknął czubkiem długopisu kartki w nowym podręczniku – tak, że została na niej niebieska kropka. Dziewczyna w krzyk: „Co ty robisz? Zwariowałeś? Co ja teraz powiem pani? Zniszczyłeś mi książkę”. I tak przez cały wieczór. „Nie umiesz pomagać”, usłyszał jeszcze. Koniec końców kupił córce drugi zestaw podręczników. Uznał, że warto ściągnąć z barków nastolatki ten ciężar odpowiedzialności za powierzone mienie, który towarzyszył jej przy każdorazowym otwieraniu tych niby podręcznych książek.

Ciekawe, ile dzieci przechowuje podręczniki wypożyczone ze szkoły w witrynce za szkłem meblościanki. Ewidentnie wróciły czasy grzecznych dzieci, które potrafią uszanować piękne i wartościowe przedmioty. Tylko czy są jeszcze takie dzieci?

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.