Artykuł, który nieopatrznie znalazłem w Internecie wśród niezliczonych komentarzy na temat Mundialu, pogłębionych analiz spotkania Trumpa z Putinem i histerycznych doniesień na temat poszukiwań sześciometrowego pytona w nadwiślańskich chaszczach, wprawił mnie w stan lekkiego niepokoju.
Mianowicie w owym artykule (1) wyczytałem, że wakacje… szkodzą. Że szkodzą rodzicom, zwłaszcza tym, którzy nie mają prawa do 10-tygodniowego urlopu czy dziadków na Mazurach, gdzie można by wysłać swoje pociechy, to wiedziałem z własnego doświadczenia. Zostawianie dzieci samych w domu to jest sport ekstremalny, który nie każdy może uprawiać. Stres, który się z tym wiąże, da się pewnie porównać ze stresem, jaki odczuwa zawodnik MMA przed wejściem do klatki. W każdym razie po przyjściu z pracy do domu czeka na człowieka wiele niespodzianek, mieszkanie wygląda jak po ostrzale artyleryjskim, a wszędzie walają się brudne kubki i talerze. Ilekroć mam ochotę obsobaczyć dzieciaki na czym świat stoi, żona mnie uspokaja:
– Daj spokój. Najważniejsze, że żyją.
Niby racja, myślę sobie. I pocieszam się, że nie mamy w domu kuchenki na gaz, bo wtedy… Uff, lepiej nie myśleć.
Tak więc to, że wakacje mogą powodować uszczerbek na zdrowiu rodziców, już wiedziałem. Ale byłem przekonany, że letni odpoczynek jest przynajmniej korzystny dla dzieciaków. Sądziłem naiwnie, że w czasie letniej kanikuły wiedza, którą zdobyli w szkołach, ładnie im się w łepetynach ugruntuje, a dwa miesiące laby sprawią, że we wrześniu włączy im się intelektualne turbodoładowanie. I będą chłonąć w szkole nowe informacje jak gąbka wodę. Tak myślałem. Ale okazało się, że to myślenie błędne.
Autorka wspomnianego artykułu cytuje wyniki raportu opublikowanego przez agencję RAND Corporation (amerykański think tank), która przez kilka lat obserwowała uczniów przed wakacjami i po nich. I z raportu wynika, że podczas letniej przerwy uczniom wyparowuje z głowy porcja wiedzy, którą przyswajają sobie podczas miesiąca nauki w szkole (Jak to da się zmierzyć?). I jest to wynik średni, co najgorsze.
Okazało się też, że dzieci z rodzin uboższych zapominają więcej niż dzieci z rodzin lepiej sytuowanych, które jeżdżą na ciekawe wycieczki, na kolonie językowe czy chodzą do muzeów. Bogatsi rodzice częściej też podsuwają swoim dzieciom książki do poczytania w wakacje. Stąd różnica między dziećmi z różnie uposażonych rodzin, jeśli chodzi o wiedzę humanistyczną czy ogólną.
Ale już wiedza matematyczna ulatuje wszystkim dzieciakom po równo, niezależnie od tego, jakie dochody mają ich rodzice. I tu już w grę wchodzi nie miesiąc nauki, ale… trzy! Bo o ile jeszcze dziecko jest w stanie przeczytać w wakacje książkę, to przecież trudno je namówić do rozwiązywania matematycznych zadań czy łamigłówek.
Zaniepokoiłem się. Jeden z moich synów jest w roczniku frontowym, we wrześniu idzie do ósmej klasy. A potem czeka go egzamin, który zadecyduje o tym, czy dostanie się do liceum czy nie. A chętnych będzie znacznie więcej niż zazwyczaj, bo do szkół średnich pójdzie również ostatni rocznik uczniów gimnazjów. Czeka go więc ciężka przeprawa. Postanowiłem zatem działać, aby temu wyparowywaniu wiedzy zapobiec. Zacząłem przekierowywać pogawędki z dziećmi na tory… nieco bardziej intelektualne. Na przykład młodszy syn opowiadał o tym, jak wywrócił się na rowerze i rozbił sobie kolano, a ja po kilku zdaniach wyrażających współczucie dorzucałem uwagę o początkach państwa polskiego i Mieszku I. Starsze dziecię pytało o zaległe kieszonkowe, ja wtrącałem kilka zdań o pierwszej zasadzie dynamiki. Młodszy o śmiesznym filmiku na YouTubie, ja o zdaniach pojedynczych, a czasami też i o złożonych. Starszy o kłótni z Kubą i rozkwaszonym nosie (Kuby), ja o błędach frazeologicznych. Młodszy o tym, że ma dziurę w bucie, ja o budowie pantofelka.
Dzieciaki co prawda patrzyły na mnie dziwnie i w zasadzie nie wykazywały zainteresowania tym, co mówię, ale pocieszałem się, że jednak coś im w głowie z tego zostanie.
Sen z powiek spędzała mi matematyka, bo jednak trudno przekierować rozmowę o rowerze czy uszkodzonym nosie na tory algebry czy geometrii. Byłoby to sztuczne i nienaturalne. Ale i na to znalazłem sposób, choć – jak się miało okazać – mało skuteczny.
Mianowicie przed wyjściem do pracy zazwyczaj zostawiamy dzieciom listę rzeczy, które należy zrobić pod naszą nieobecność (z których oczywiście robią nikłą część, tłumacząc się milionem ważnych powodów). Dopisałem więc pod tą listą informację, że w mieszkaniu są ukryte słodycze. Ale aby je dostać, muszą rozwiązać zadanie matematyczne. Gdy dostanę prawidłowe rozwiązanie esemesem, wyślę im informacje, gdzie mogą te słodycze znaleźć.
Przez pierwsze trzy dni przychodziły prawidłowe odpowiedzi, czwartego przyszła błędna, a w piątek dostałem wiadomość bez żadnego rozwiązania, nawet błędnego: „No powiedz! Nie bądź taki!”. Ale oczywiście nie powiedziałem. Potem już żadnych odpowiedzi nie było. Nie rozwiązują zadań matematycznych, ale przynajmniej będą mieli zdrowsze zęby, próbowałem się pocieszać.
Z czasem zauważyłem też, że dzieci zaczynają mnie unikać. Nie rozmawiają już ze mną o zaległych kieszonkowych, rozbitych nosach, dziurawych butach i śmiesznych filmikach na YouTubie, bojąc się zapewne, że będę ich katował w wakacje szkolną wiedzą.
Któregoś razu wyjrzałem przez okno. Na podwórku bawiło się kilkanaścioro dzieci, chłopcy razem z dziewczynkami. Wszyscy roześmiani, umorusani, ale szczęśliwi. Może i coś im przez wakacje z głowy uleci, pomyślałem. Jakiś wzór, definicja, zasada jedna czy druga. Ale też czegoś nowego się nauczą. Zabawa wyzwala w nich kreatywność, uczą się współpracy i komunikacji w grupie, a to przecież też istotne. I przez dwa miesiące mogą żyć beztrosko. Bez pośpiechu, stresu, gnania wszędzie na złamanie karku.
Dla uspokojenia sprawdziłem jeszcze, jak długie wakacje mają dzieci w Finlandii, której system edukacji uważany jest za najlepszy na świecie. 10–11 tygodni! Jeśli Finowie nie boją się tak długich wakacji, to my też nie musimy.
Paweł Mazur
(1) Irena Cieślińska, Czy wakacje szkodzą dzieciom?, Gazeta Wyborcza