Pewnego razu przypomniał mi się smak takich białych mlecznych draż, które jadłem w dzieciństwie. Były przepyszne. Przypominały w smaku słodkie mleko w proszku. Mniam. Ten smak to moje najsłodsze wspomnienie z dzieciństwa.
Aż któregoś dnia kilka lat temu znalazłem takie draże w sklepie. Wyglądały dokładnie tak samo, nawet smakowały chyba identycznie – słodkim mlekiem w proszku… Ble, paskudztwo.
Gdy sięgam pamięcią do tamtych lat, przypominam sobie czasem swoją ośmioklasową szkołę podstawową. No może nie całą i nie rok po roku, ale poszczególne epizody, wycieczki, zabawy na placu przed szkołą, koleżanki i kolegów, uczniów starszych klas, którzy rządzili korytarzem, bardziej i mniej lubianych nauczycieli, małe sukcesy i całkiem duże porażki, które z perspektywy lat jakoś maleją. To w sumie miłe wspomnienia. Cóż, byłem młody.
Czy jednak chciałbym wrócić do tamtych czasów? To może niewłaściwe pytanie, bo kto nie chciałby wrócić do beztroskiego dzieciństwa? Większość ludzi ma sentyment do tego, co było. Czasem trzeba się pilnować, żeby nie gloryfikować przeszłości z zeszklonymi od emocji oczyma. To nawet jest jakaś oznaka dojrzałości – umieć oddzielić emocje od faktów. Ale czy wolałbym, żeby na przykład moja córka, która właśnie skończyła gimnazjum, miała za sobą jednak 8-letni system kształcenia powszechnego?
Pomyślmy. Nie ma nic złego w zapewnieniu ciągłości nauczania przez 8 lat. Przynajmniej z punktu widzenia metodyki. Można sobie wyobrazić, że programy będą tak opracowane, by nauka mogła odbywać się spiralnie – na coraz wyższym poziomie, zachowując łacińską zasadę Repetitio est mater studiorum, a jednocześnie dając za każdym razem uczniom możliwość rozwoju i wchodzenia na wyższy poziom. To chyba dobry pomysł, który w praktyce najprawdopodobniej nie różniłby się znacznie od tego, co mamy teraz, kiedy poziomy są rozdzielone na różne rodzaje szkół.
Da się to wszystko wyobrazić – ale lepiej dla wszystkich (zwłaszcza dla nauczycieli i rodziców) by było, gdyby nie trzeba było sobie tego wyobrażać. Gdyby miało się przed oczami jakieś założenia programowe. Przynajmniej przymiarkowe.
Tymczasem ministerstwo poinformowało o swoim planie administracyjnym, milcząc na temat planu programowego. Innymi słowy, ogłosiło 4+4+4 zamiast celów i treści nauczania. Niczego konkretnego nie dowiedzieli się o swoich zadaniach na 2017 rok nauczyciele pracujący w gimnazjach. Niczego też nie dowiedzieli się rodzice dzieci, które w 2017 roku pójdą do 7 klasy, a w 2019 – spotkają się ze starszym rocznikiem w pierwszej klasie liceum. A z pewnością chcieliby wiedzieć, czy młodsi, którzy uczyli się o rok krócej, będą tak samo przygotowani jak starsi uczniowie?
Wydaje mi się, że znowu zapomniano o autorach podręczników i o wydawnictwach, na barkach których (i autorów, i wydawnictw) od początku reformowania edukacji w Polsce leży zamiana zapisów urzędniczych i założeń programowych na konkret, jakim jest podręcznik – podstawowe narzędzie do samokształcenia uczniów. To prawda, że nigdy na przygotowanie podręczników nie było zbyt dużo czasu – wydawnictwa zawsze rozpoczynały pracę nad nimi, mając w rękach zaledwie projekty podstawy programowej. Później autorzy musieli dostosowywać tworzone treści podręczników do kolejnych zmian w projektach. Dziś, na 14 miesięcy przed wejściem w życie nowych zasad, wydawnictwa znowu nic nie wiedzą o przyszłych założeniach programowych. Niby Nihil novi sub sole, ale jednak znowu szkoda.
Wróćmy do tego, co jeszcze można sobie wyobrazić. Na przykład to, że w jednej szkole spotykają się na korytarzu 7-latkowie z 14-latkami. Sam dobrze pamiętam, że to swoista szkoła życia, z której na szczęście wyszedłem cały i zdrowy.
Można to sobie wyobrazić, ale trzeba też pamiętać, że są to dwa różne światy – kręcące się każdy na swojej orbicie. Czy autorzy projektu zmian administracyjnych w systemie szkolnym nie boją się konsekwencji splatania orbit 7-latków oraz 14-latków?
Tu klocki, a tam – bywa, że dopalacze! Czy zaplanowano jakiś system zapewnienia bezpieczeństwa tym młodszym? Czy ten system był sprawdzany? Rodzice z pewnością chcieliby to wiedzieć. Tymczasem wiedzą tylko tyle, że ich 7-letnie dziecko spotka się na szkolnym korytarzu z 14-latkiem. Czy można mieć pewność, że będą to tylko miłe spotkania? Jak wskazują statystyki, akty agresji i przemocy występują częściej w szkołach podstawowych niż w gimnazjach. Jeśli remedium na przeciwdziałanie takim sytuacjom ma być połączenie uczniów w różnym rozwojowo wieku w jeden organizm szkolny, to rodzi się pytanie, czy zjawisko agresji zostanie dzięki temu w jakiś cudowny sposób zniesione, czy raczej się spotęguje? Jeśli ktoś sądzi, że zostanie zniesione, to czym to uzasadnia?
Gdyby moja córka miała przed sobą taką perspektywę, byłbym bardziej zaniepokojony niż ucieszony tym, że moje dziecko powtórzy za swoimi rodzicami po 30 latach jakąś ośmioklasową szkołę podstawową. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć jaką.
Co innego liceum, do którego od września pójdzie moja córka. Czy wolałbym, żeby trwało jednak o rok dłużej? Tak, wolałbym. W obecnym kształcie nie jest to szkoła, w której uczniowie i nauczyciele czują komfort. Uczniowie – z powodu przeładowania materiałem i powierzchowności zdobywanej wiedzy (o czym w dość nieprzyjemny sposób dowiadują się na studiach). Nauczyciele – z powodu pośpiechu, w jakim muszą realizować materiał, żeby zdążyć w dwa i pół roku.
W gimnazjum moja córka dowiedziała się o sobie bardzo dużo. Zorientowała się, z jakiego przedmiotu jest dobra i w czym może odnosić sukcesy, a nawet – co jej sprawia przyjemność w nauce. Dzięki temu mogła zupełnie świadomie i bez pomocy rodziców wybrać profil nauki w liceum.
Czym się różni jej sytuacja od mojej z czasów 8-klasowej szkoły podstawowej? Ja po jej ukończeniu, ze względu na spore braki (zwłaszcza z języka polskiego) poszedłem do zawodówki o profilu elektrycznym. Potem ukończyłem technikum. Następnie, choć zdałem egzaminy wstępne na cztery różne kierunki studiów, nie dostałem się na żaden z braku miejsc. W czasie, kiedy czekałem na kolejną rekrutację na studia, pracowałem i jednocześnie rozpocząłem dwa kierunki pomaturalne (nie będę ukrywał – to był sposób na wojsko). No i wreszcie po roku dostałem się na polonistykę – kierunek, o którym zacząłem myśleć mniej więcej rok przed maturą, kiedy zorientowałem się wreszcie, co sprawia mi przyjemność, a co nie. A miałem wtedy już 20 lat.
Trochę zawiłe, prawda? Może nie świadczy to o wadach tamtego systemu, tylko o moich własnych, ale patrząc na sytuację mojej córki teraz i na siebie – trochę pogubionego wówczas młodzika – to myślę, że moje dziecko ma jednak lepiej.
I mówię to, mimo że czasem – tak jak zwolennicy powrotu do tego, co było kiedyś (bo jak wiadomo kiedyś było lepiej) – bywam sentymentalny.
Rozmawiałem z moim synem (skończył 5 klasę szkoły podstawowej) o tym, co przyszykowała minister Zalewska. I o dziwo ucieszył się, że zostanie dwa lata dłużej w podstawówce (o dziwo, bo przy byle okazji podkreśla, jak bardzo nie lubi swojej szkoły). Być może zmiana szkoły w wieku 12 lat to jednak trochę za wcześnie, choć z drugiej strony przeraża ogrom zmian zaproponowanych przez MEN. I przede wszystkim tempo w jakim te zmiany mają zostać przeprowadzone. Obawiam się nieco bałaganu i zamieszania. Ale nie ukrywam, że cieszę się z 4-letniego liceum, do którego trafi moje dziecko.
I pomyśleć, że gdyby nie rezygnacja z „poboru” do szkół sześciolatków liczba lat, przez które uczniowie byliby objęci systemem szkolnym wystarczyłaby i na 3 letni okres gimnazjalny i na 4 letnie liceum. Trochę mi to wygląda na klincz obietnic wyborczych – szkoła od 7 roku życia + 4 letnie liceum.
Ależ w jaki sposób? Przecież długość nauki nie miała się zmienić! Taki uczeń kończyłby naukę w 18 roku życia.
Poza tym 4-letnie liceum chyba nie było obietnicą wyborczą?
Nie zgadzam się z tezą że ze spotkania siedmiolatków i czternastolatków na jednym korytarzu wynika jakieś zagrożenie. Chodziłem do ośmioletniej podstawówki, złej i pełnej przemocy w kiepskiej, lumpenproletariackiej dzielnicy. W tej szkole, przy pełnej bierności nauczycieli, jedynym co chroniło najmniejsze dzieci przed przemocą ze strony starszych, były najstarsze klasy. Tylko oni pilnowali młodsze klasy przed znęcaniem się nad najmłodszymi.
No nie wiem, czy Pan mnie uspokoił. Bałbym się i tej bierności nauczycieli, i tej ochrony starszaków.
Ale przecież pan Radek napisał o tej szkole: zła.
Ja z kolei nieco się boję oczekiwania od nauczycieli pełnej odpowiedzialności za to, co w szkole się dzieje. My nie jesteśmy po prostu w stanie dopilnować wszystkiego wszędzie. Mądra współpraca z najstarszymi uczniami nie byłaby tu złym rozwiązaniem.
Panie Doktorze,
ale cóż przeszkadzałoby Pana córce wiele się o sobie dowiedzieć w 7 i 8 klasie szkoły powszechnej? To chyba dość słaby argument za gimnazjami…
Oglądałem konferencję na żywo na kanale YouTube. W komentarzach widać było wyraźne zniecierpliwienie, gdy pani minister starała się mówić właśnie o filozofii swoich zmian, o argumentach, które rozważała, o badaniach, którymi się wspierała. Ludzie chcieli jednego: co z gimnazjami! Dziwi się Pan, że właśnie ta informacja przebiła się do świadomości powszechnej?
Wbrew Pana słowom z konferencji można było dość dużo się dowiedzieć na temat tego, jaka to ma być szkoła. I ani razu nie padł argument, że chcemy zmiany, bo tak już było i było dobrze. Mimo wielu ostrych słów o gimnazjach (chyba zasłużonych) nie zostały one wyrzucone do kosza. Pani minister wyraźnie zachęcała nowe szkoły do korzystania z dobrych doświadczeń gimnazjów (i może to dotyczyć zarówno nauczycieli, jak i metod pracy). Mnie się to podobało.
Nie znam cyklu wydawniczego – nie wiem więc, czy rok na przygotowanie podręcznika (a właściwie chyba tylko zmian w istniejącym) to dużo, czy mało. I tutaj rzeczywiście – jeśli sprawy tak się mają – ministerstwo zawiodło. Ciekaw jest jednak, czy działało to w drugą stronę. Czy przedstawiciele wydawnictw uczestniczyli w konsultacjach, czy dopytywali się o rodzaj zmian, o nową podstawę? A jeśli tak, to z jaką reakcją się spotkali?
Mojej córce prawdopodobnie zabrakłoby wtedy na to czasu.
Jeżeli chodzi o emocje towarzyszące pytaniu, „co z gimnazjami” to moim zdaniem wynikają one z tego, że nauczyciele chcieliby wiedzieć ile godzin przeznaczonych będzie na ich przedmiot. Teraz są trzy lata – po zmianie będą dwa. Jeśli w obecnym gimnazjum pracuje np. dwóch biologów, to czy dla obu będzie praca w nowej szkole powszechnej? I nie myślę o pogłębiającym się niżu, tylko o siatce godzin. Filozofia zmian to ważna rzecz, ale dla nauczycieli pytanie o liczbę godzin jest z gatunku zawodowo egzystencjalnych. Często, kiedy mówi się o zwolnieniach nauczycieli, pojawia się argument o „rynku” pracy i o tym, że trzeba się „przebranżowić”. Pod tym względem nauczycieli często porównuje się do innych zawodów, w których się to dzieje częściej. Ja proponuję zrobić to samo i porównać zawód nauczyciela do zawodu lekarza. Jak zareagowaliby na przykład urolodzy, gdyby nagle Ministerstwo Zdrowia zapowiedziało zaprzestanie finansowania lekarzy tej specjalności i kazało im się przebranżowić? Co zrobiliby studenci medycyny, którzy rozpoczęli właśnie takie studia? A czy ktoś się przejął na przykład nauczycielami przyrody? I studentami, którzy wybrali taką specjalność i za rok ją ukończą?
Jeśli chodzi o sentyment za tym, co było, to oczywiście jest to tylko moja „ocena”. Wydaje mi się, że większość popierających likwidację (przepraszam – wygaszanie) gimnazjów nim się właśnie kieruję. Nie myślę o ludziach, którzy zawodowo zajmują się edukacją, bo ich analizy są oczywiście głębsze, ale o szerokim poparciu społecznym dla likwidacji tego etapu edukacji – widzę to na przykład po moich znajomych.
Przy tworzeniu gimnazjów nikt nie przejmował się nauczycielami biologii, fizyki, chemii pozostającymi w podstawówkach – kazano im się przekwalifikować na przyrodę. Mamy więc te złe doświadczenia. Mam nadzieję, że teraz będą lepsze. Mam wrażenie, że oczekiwał Pan po tej jednej konferencji zbyt dużo. Według mnie jej zadaniem było właśnie przedstawienie kierunku zmian, a nie szczegółów. Co oczywiście nie oznacza, że nie powinniśmy się tych szczegółów domagać w jak najkrótszym czasie.
A to, że zmiany idą w kierunku, jakiego oczekują ludzie, to chyba dobrze? Nawet, jeśli MEN powoduje się także innymi czynnikami, niż opinia publiczna.