Kiedyś, kiedy się zbliżał koniec lekcji i padało sakramentalne „praca domowa”, zwykle słyszałam albo jęk, albo błaganie „tylko niedużo”. Te objawy niechęci szybko zmusiły mnie do refleksji. Jak szkoła (polska szkoła) szkołą, tak były w niej prace domowe. Jednak dla mnie – młodego wówczas nauczyciela – zaczęły się schody myślowe i wyrzuty sumienia. Zadawać czy nie zadawać? Oto jak wyglądała ta sytuacja na przestrzeni lat.
Nigdy nie szalałam z zadawaniem prac domowych. Z prostego powodu. Zwykle zapominałam je sprawdzić lub po prostu nie miałam na to czasu. Zawsze jednak miotały mną z tego powodu wyrzuty sumienia. Aż do chwili, gdy olśniła mnie myśl, że może praca domowa nie jest w końcu taka potrzebna.
Od kilku lat zadaję tylko to, co niemożliwe do wykonania w klasie. Tak organizuję tok lekcji, żeby zdążyć wszystko omówić i powtórzyć. Nie dręczy mnie myśl, że czegoś nie uda mi się z uczniami przerobić. Spokojnie doszłam do wniosku, że nie muszę omawiać 88 tekstów po tzw. łepkach, a mogę tylko 44. Powoli i dokładnie.
Poza szkołą moi uczniowie czytają lektury – te dłuższe. Od dawna formy krótkie czytam na lekcji. Mam dzięki temu pewność, że tekst został przyswojony. Może tylko obił się o uszy, bo nie ma stuprocentowej pewności co do jego odbioru, ale zawsze prawdopodobieństwo znajomości treści jest większe.
W domu uczniowie piszą też dłuższe prace pisemne. Decyzja na temat tego, czy Wokulski był przysłowiowym już romantykiem czy pozytywistą, czy udowodnienie, że Słowacki wielkim poetą był, wymaga jednak chwili zadumy i zastanowienia.
Jest jeden rodzaj prac domowych, który moi uczniowie lubią. Prawdopodobnie dlatego, że jest bardzo krótki i szybki w realizacji, a co najważniejsze – z wykorzystaniem naturalnego środowiska ucznia, czyli Internetu. Od dawna każda moja klasa posiada zamkniętą grupę na Facebooku, która służy do różnych celów. Jednym z nich są prace domowe. Zwykle polegają na wyszukaniu jakiegoś materiału graficznego. Proszę na przykład uczniów, aby wstawiali plakaty do „Balladyny”. Oczywiście ściśle określam czas wykonania zadania, kolejność pojawiania się postów. To, że prace nie mogą się powtarzać, jest dla uczniów oczywistością. Zgromadzony materiał omawiamy wspólnie na następnej lekcji (i naprawdę nie żal mi czasu na sprawdzanie takiej pracy domowej). Analizujemy symbolikę, mamy czas na zajęcie się każdym szczegółem, z analizą formalną plakatu jako takiego włącznie. Lekcja taka zwykle jest lekcją wprowadzającą lub podsumowującą dane zagadnienie. Podobną pracę domową wykonują uczniowie przy okazji omawiania „Małego Księcia”. Tu na warsztat bierzemy jednak nie plakaty, ale okładki książek. Naprawdę wiele da się z nich wyczytać.
Rozumiem innych nauczycieli twierdzących, że praca domowa pozwala utrwalić zdobyte na lekcji umiejętności. Rzetelnie i samodzielnie zrobione – pewnie tak. Ale jak to wygląda w rzeczywistości, wiemy – ściąga.pl i zadane.pl są znane każdemu starszemu uczniowi, korzystanie z nich jest nagminne. Z nauką ma to niewiele wspólnego, żeby nie powiedzieć, że nic. Podobnie sprawa ma się z pracami pisemnymi. Te co bardziej popularne są kompilacją tego, co dzieci znajdą w Internecie, a rola nauczyciela sprowadza się wówczas do roli śledczego. Ot, zabawa w to, kto kogo przechytrzy.
Osobiście szkoda mi czasu na śledzenie tych wątpliwych źródeł informacji. Wolę nie zadawać prac domowych, dać uczniowi odpocząć w domu i zrelaksowanego przywitać na kolejnych zajęciach.
Dziś problemem prac domowych zajmuje się niejeden rzecznik i niejeden rodzic. Rzeczywiście, jeśli dziecko jest mało samodzielne, praca domowa zajmuje czas całej rodziny. Obserwując swoje dziecko, widzę, że jeśli z każdego przedmiotu zadane jest małe zadanko, to czas spędzony przy lekcjach potrafi być znaczny. Rozmawiając z rodzicami, często słyszę narzekania, a nawet widzę łzy, kiedy okazuje się, że cały czas wolny rodziny kręci się wokół prac domowych. Taka przypadłość szkolna na pewno nie zachęca ucznia do czerpania przyjemności z nauki.
I ostatnia rzecz – dobra zmiana. Na razie wykańcza czasowo klasy siódme. W mojej szkole uczniowie tychże mają po 7, 8 lekcji dziennie. Jeśli dojeżdżają do szkoły, wracają z niej około 16.30. Odpoczywają i dalej idą do pracy. Tak, tak. Do pracy. Czy dorosły pracuje w domu po swojej pracy? Chyba tylko nauczyciel. I też nadmiar nie wychodzi mu na dobre.
Czy możliwa jest szkoła bez prac domowych? Według mnie nie do końca, ale znaczne ich ograniczenie zdecydowanie wpływa na stosunek dzieci do nauki i atmosferę na lekcji, nie ujmując niczego z poziomu nauczania, o który tak często się boimy.
Joanna Hulanicka
Szanowni Forumowicze i Pani Joanno,
Generalnie zgadzam się z Pani zdaniem. Zastanawia mnie jednak dlaczego od lat (jeżeli nie dekad) tematy związane z lekturami są zawsze takie same?
Ten osławiony Wokulski już zawsze będzie oceniany przez pryzmat romantycznego pozytywisty. A gdyby zadać inny temat np. „Uzasadnij dlaczego Izabella Łęcka nie chciała poślubić Wokulskiego?”. Dla nas był on zawsze uosobieniem prawego i ciekawego człowieka, ale przecież dla dwudziestoletniej dziewczyny styrany życiem czterdziestolatek z „czerwonymi dłońmi” może być odpychający. Nie dziwmy się zatem, że od niego stroniła. Każda lektura, nawet najbardziej archaiczna, może być podstawą do napisania świetnej współczesnej pracy z języka polskiego. Na przykład, opisz życie „Antka” z noweli Bolesława Prusa jako życie współczesnego dresiarza (z zastrzeżeniem liczby inwektyw w opisie). Młodzież lubi takie wyzwania, a i nauczyciel może dzięki temu ocenić kto ma talent literacki, a kto jest bardziej spostrzegawczy czy skłonny do wymyślania lepszych historii. Naprawdę bardzo bym chciała, żeby moje dzieci w przyszłości zamiast sztampowych tematów lektur dostały coś nowego, wyjątkowego, łamiącego schemat. Ile jest możliwości napisania pracy o danej lekturze nawet w kwestii formy? Można zadawać wypracowanie w formie XIX-wiecznego listu, notatki ze spotkania, dialogu, rozprawki, nawet rapu albo felietonu. Moje dziecko poproszone o napisanie opowiadania na temat swojego najlepszego przyjaciela, wybrało historię o naszym chomiku. W opisie znalazło się nawet odwołanie do historii, ponieważ polski chomik pojechał do Francji wspierać walkę korsykańskiego chomika Napoleona o wolność chomików z czerwonymi oczami. Ile frajdy było przy tej pracy domowej, ile śmiechu. Do tej pory moja córka wspomina to jako świetną zabawę. Można, można.
Nieco inaczej przedstawia się sprawa z matematyką. Prace domowe są tutaj potrzebne, a nawet konieczne, aby uczeń sam zmierzył się z tym, czego wysłuchał w klasie i przepisał z tablicy (tak często się to dzieje ze względu na pospiech w realizacji materiału i jego obszerność). To w jakiś tam sposób utrwala wiedzę, której młody człowiek za nic nie chce powtarzać, jeśli nie musi. Ten, kto uważa, e zadania domowe potrzebne nie są, najprawdopodobniej matematyki nie uczył. A już zgrozą napawają mnie wszelkie inicjatywy „budzących się szkół”, gdzie niezadawanie zadań domowych stoi na pierwszym miejscu planu. Z obecną podstawą programową nie da sie tego zrobić, przynajmniej z matematyki.
W połowie XIX wieku robotnicy pracowali od 12 do 16 godzin dziennie, wolne bodajże mieli tylko dwa dni w roku (na Boże Narodzenie i Wielkanoc). Oczywiście nie mieli żadnego ubezpieczenia. Jeśli ulegli wypadkowi, wylatywali na bruk.
Myślę, że to powinno zakończyć dyskusję o warunkach pracy w dzisiejszych czasach.
Jakżeż uwielbiam argumenty, które pięknie brzmią, ale stają „obok” a nie „przeciw”.
Po pierwsze połowa XIX wieku to jednak nie polowa wieku XX. I szkoły w połowie XIX pewnie też wyglądały inaczej – po cóż więc było sięgać do argumentu robotniczego?
A poważniej? Wydajność robotnika od XIX wieku wzrosła wielokrotnie. Pracując teraz 40 godzin w tygodniu wytwarza o wiele więcej (materialnych i niematerialnych) dóbr, niż wtedy – pracując godzin 100. Śmiem twierdzić, że w naszej dziedzinie (edukacji) taki postęp nie zaistniał. Udajemy, że powstają nowe teorie pedagogiczne i zmienia się dydaktyka. Zmienia się technologia (tego już nie udajemy). Ale sedno sprawy pozostaje to samo – młody człowiek musi sobie przyswoić pewien zasób wiedzy i wykształcić umiejętności. No chyba, że uznamy że nie musi. Wtedy rzeczywiście może sobie mieć 20 lekcji w tygodniu i „niezadawane” na sobotę. Tyle, że to już ćwiczyliśmy przez ostatnie lata i słabo wyszło według mnie.
Szczerze mówiąc biorąc pod uwagę nowe zjawisko – powszechny upadek dyscypliny – „wydajność” nauczania jeszcze zmalała i właściwie odpowiednikiem 30 godzin w latach 60. byłoby chyba jakieś 20% więcej.
Czy zatem uczeń jest skazany na 30 godzin lekcji w tygodniu? Oczywiście nie! Wystarczyłoby zwiększyć efektywność nauczania. A recepty są znane od lat: więcej zaangażowania i dyscypliny, lepsza organizacja. Dlaczego się tego nie robi? Ależ robi! Spora część szkół społecznych, nauczanie domowe – tam uczniowie wcale nie są skazani na spędzanie na lekcjach wielu godzin dziennie.
Dlaczego się tego nie robi powszechnie? Przyczyny są dwie. Jedna, prozaiczna – pieniądze. Takie nauczanie kosztuje więcej (jak każda lepsza technologia). Druga, społeczna. Szkoła powszechna MUSI przyjąć każdego. Więcej, musi zmusić każdego do „chodzenia do szkoły”. Nawet tego, kogo raczej należałoby wysłać do kowala, by nauczył się zawodu i był szczęśliwy bez umiejętności rozwiązywania równań.
Kolejny raz czytając o biednych siódmoklasistach gnębionych przez dobrą zmianę zajrzałem do planu nauczania z 1961 roku:
język polski – 6 h
język rosyjski – 3 h
historia – 2/3 h
biologia – 2 h
geografia – 3/2 h
matematyka – 5 h
fizyka – 3 h
chemia – 2 h
praca ręczna – 2 h
rysunek – 1 h
śpiew – 1 h
wychowanie fizyczne – 2 h
do dyspozycji wychowawcy – 1 h
Razem – 33 h
Lekcje odbywały się także w soboty (zwykle krócej). Nie było jeszcze wtedy (powszechnie) klasy ósmej.
Klasa I miała w planie 18 h
II – 20
III – 22
IV – 25
V – 30
VI – 32
Myślę, że powinno to zakończyć dyskusję o gnębionych uczniach.
Wreszcie mądry tekst. Praca domowa jest ważna, nie można jej demonizowac. Ale rozsądnie i z umiarem.