Postaw na edukację

24.06.2016

Hura, wakacje!

Tylko co zrobić z dziećmi?

Hura, wakacje!

Mamma, è finita la scuola! Świetnie, ale czym zająć dzieci, które mają najdłuższe wakacje w Europie? Włochów boli o to głowa przez bite trzy miesiące – od połowy czerwca do połowy września.

Kogo stać, ten zaraz po ostatnim dzwonku wysyła dzieciaki do Anglii. Do szkoły językowej? Nie, do zwykłej angielskiej szkoły, jako że Anglicy zaczynają wakacje dopiero w lipcu. Młodzi Włosi siadają sobie gdzieś z tyłu klasy i przysłuchują się prawdziwym lekcjom swoich rówieśników: fizyka, biologia i tak dalej. Bo zajęcia w szkołach językowych – twierdzą włoscy rodzice – to nie to samo; są przycinane na miarę cudzoziemców. (1)

Zgoda. Pracowałem kiedyś jako wychowawca na obozie językowym na Kaszubach; dzieliłem tam pokój z nastolatkiem, który spędził pół roku w Eton College, najbardziej prestiżowej szkole Zjednoczonego Królestwa (ukończyło ją 19 późniejszych premierów, wśród nich David Cameron). Ów nastolatek mówił po angielsku lepiej niż większość nauczycieli na tym obozie, tych po studiach nad Wisłą i szkołach językowych za granicą.

Swoją drogą, jeśli dzieciaki dobrze znoszą skrócenie wakacji przez taką czy inną szkołę, to może kanikuła jest zbyt długa? Choć skąd ta pewność, że jej przycięcie znoszą dobrze? Niewykluczone, że włoskie (i nie tylko) pociechy chętnie zrezygnowałyby z letnich kursów językowych czy jakichkolwiek innych i pobawiły się na trzepaku.

Już widzę Państwa miny: na trzepaku? Panie Tomku, chyba wybudził się pan z dwudziestoletniej hibernacji. Dzieciaki bawią się smartfonami, tabletami i dobrze, jeśli robią to na ławce w parku, a nie w domu.

Prawda, podwórkowe zabawy to przeszłość cywilizowanej Europy. Włosi tęsknią do czasów, kiedy dziadek górołaz ciągnął wnuki na wycieczkę w Dolomity – dziś młodzi ludzie jeżdżą na specjalistyczne obozy, gdzie profesjonalna kadra uczy ich raftingu albo survivalu. Dzieci są zadowolone, rodzice mają je z głowy, organizatorzy zarabiają pieniądze, a dziadkowie trenują do kolejnego górskiego triathlonu zamiast niańczyć wnuki, którym i tak nic się nie chce.

Piszę o Włoszech, lecz trend jest, mam wrażenie, ogólnoeuropejski. Żeby się przekonać, wystarczy wejść na stronę jednej z polskich firm organizujących letnie wyjazdy dzieci i młodzieży. Dla młodszych znajdziemy obozy: automaniaka, doktora Dolittle, młodego Einsteina, mistrzów programowania, małych mistrzów kuchni, w krainie anime i mangi, detektywistyczny, aktorski, akademię rycerzy Jedi, śpiewaj i tańcz, wiedźmiński… Nie będę wyliczał dalej: w sumie 48 obozów dla dzieci i 86 dla młodzieży.

– Jednak w ten sposób dzieci i młodzież już nie żyją naprawdę – twierdzi pedagog Raffaele Mantegazza z Uniwersytetu Milano-Bicocca. – W ciągu roku szkolnego są z dorosłymi, którzy mówią im, co mają robić. Kiedy kończy się szkoła, powierzamy je innym dorosłym. A przecież lato powinno być czasem otium, słodkiego nicnierobienia (dolce far niente)”.

Tu leży pies pogrzebany – nie tylko na włoskim, również na naszym podwórku. Kto dziś puszcza dzieciaki na dwór, żeby pohasały sobie bez dorosłych? Owszem, znam takich rodziców – ale i oni mają świadomość, że ryzykują. Bo dzisiejsze podwórko nie jest podwórkiem sprzed kilkudziesięciu lat, gdzie dziecko mogło najwyżej spaść z trzepaka. Zresztą, czy rzeczywiście najwyżej?

Pamiętam, było to w latach 80.: wracałem z kolegami z klubu żeglarskiego w Górkach Zachodnich, mieliśmy po naście lat. Za przystankiem autobusowym wznosiła się wysoka piaszczysta skarpa, u góry porośnięta lasem. Przed naszym przyjściem bawiło się na niej kilku chłopców. Nagle skarpa się osunęła; jednego z chłopców zasypało. Kiedy przyszliśmy, kilku mężczyzn gorączkowo rozkopywało piasek, kilkudziesięciu stało obok. Gdy któryś kopiący się zmęczył, natychmiast oddawał łopatę następnemu. Wykopali już wielki dół; po jego dnie biegał człowiek w rozpiętej koszuli, z nieprzytomnym spojrzeniem. Ojciec.

 Nie byłem przy tym, gdy odnaleziono ciało. Wcześniej nieraz wdrapywałem się na tę skarpę, czekając na autobus. Urządzaliśmy nawet wyścigi. Nikomu nie przyszło do głowy, że coś nam grozi.

Opowiedziałem Państwu tę historię, ponieważ nie zgadzam się z tezą, że skoro w PRL-u dzieci zajmowały się sobą same i żadnemu nic się nie stało, to dziś też można puszczać dzieciaki samopas. Niestety, niektórym się stało.

Jestem całym sercem za tym, by stwarzać młodym ludziom warunki do ich własnej aktywności. Niech biegają, pływają i skaczą. Niech wymyślają sobie zabawy. Ale, na miłość boską, niech będzie przy tym ktoś dorosły.

Zresztą, nie do końca się zgadzam z Raffaele Mantegazzą. Owszem, nie mówmy w kółko młodym ludziom, co mają robić, nie narzucajmy im obozów językowych ani żadnych innych, jeśli nie mają na nie ochoty – ale zaproponujmy im coś, co sami umiemy. Ktoś chciałby posterować jachtem? Proszę bardzo, pokażę, jak to się robi. Wolicie poznawać chiński? Uhm, tego… O, jest! Obóz „Za Wielkim Murem”.

Ponieważ, w przeciwieństwie do włoskiego pedagoga, nie widzę nic złego w takich obozach. Może poza ich ceną (ale to osobny temat). Życzę miłych wakacji, jakkolwiek Państwo i Państwa dzieci je spędzą.

Tomasz Małkowski

Aiuto, la scuola è finita! L’incubo dei corsi estivi: che fine ha fatto la noia?

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Artur pisze:

    A czy przypadkiem nie jest tak, że na obozie „z kimś dorosłym” też się może dziecku coś stać? Po prostu: wypadki się zdarzają. W słowie „samopas” zabrzmiała zła nuta. Dzieci muszą się jednak uczyć samodzielności. Gdzież mają to robić, gdy od rodziców i nauczycieli wymaga się stałej obecności przy dziecku?
    Rodzic nie może już wysłać dziecka do sklepu za róg po bułki, nauczyciel nie może zostawić dzieci na chwilę w klasie (choćby pod opieką ósmoklasisty), wychowawca na kolonii nie może pozwolić dzieciom na samodzielny spacer po mieście (czas wolny!). To kiedyś były sytuacje normalne i dość częste. Ten świat jednak choruje, panie Tomaszu, na chorobę bezpieczeństwa. Kosztem wolności.