Centralna Komisja Egzaminacyjna opublikowała w grudniu ubiegłego roku przykładowe testy ósmoklasisty z różnych przedmiotów na rok szkolny 2018/2019. Jak sama nazwa wskazuje, są to testy sprawdzające wiadomości uczniów po ośmiu latach nauki w szkole podstawowej, czyli dla młodzieży w wieku lat 15. Jako nauczycielka języków obcych przejrzałam z uwagą testy językowe i w związku z tym nasunęło mi się kilka refleksji.
Wiadomo że wiedzę ucznia trzeba sprawdzać, najlepiej systematycznie, i równie systematycznie należy go oceniać. Rodzi się więc pytanie o cel takich testów, skoro na koniec szkoły wystawia się uczniowi ocenę za wiedzę i umiejętności z danego przedmiotu. Nie zawsze jednak ocena końcowa odpowiada faktycznemu stanowi wiedzy ucznia. Może właśnie z tego powodu od dłuższego czasu panuje u nas moda na testowanie. Zatem nie będę się czepiać zasadności przeprowadzania egzaminów i zajmę się samymi arkuszami.
Zacznijmy od zawartości. Test jest skonstruowany jak większość tego typu egzaminów sprawdzających, szablonowo i standardowo, zawiera zadania na rozumienie ze słuchu, zadania otwarte i zamknięte oraz wypowiedź pisemną. Tak samo zbudowane są testy maturalne, więc uczniowie już od podstawówki są oswajani z zasadą działania i przebiegiem takich egzaminów.
Testy są kierowane do piętnastolatków, na zapewne różnym poziomie zaawansowania w nauce języków. Jeśli jednak po ośmiu (albo i więcej) latach nauki każe się uczniom w pierwszych poleceniach zaznaczyć „właściwe obrazki” zamiast pisania odpowiedzi, to jest to dla mnie przesadą. Czy naprawdę infantylne zakreślanie obrazków jest potrzebne do sprawdzenia wiedzy ucznia w tym wieku?! Dojdzie do tego, że za kilka lat uczniowie będą kolorować obrazki zamiast udzielać odpowiedzi na pytania.
Test językowy dla kończących szkołę nastolatków powinien sprawdzać wszystkie kompetencje lingwistyczne, jak pisanie, czytanie, rozumienie, oczywiście na odpowiednim poziomie szkoły podstawowej, zatem obrazki pozostawmy młodszym dzieciom.
Następne zadania to tak zwane „strzelanie”: A, B, C. Z podanych odpowiedzi należy wybrać jedną, właściwą. Po co? Skoro uczeń sam może napisać, jak powinna brzmieć poprawna odpowiedź. Na tym przecież polega znajomość języka. „Gotowe wybory” nie sprawdzają w pełni stopnia opanowania języka, a na „strzelaniu” niejeden uczeń dobrze wypadł. Ponadto takie przyzwyczajanie młodzieży do podanych wersji odpowiedzi nie uczy samodzielnego myślenia i poprawnego pisania. Pozwólmy uczniom pisać samodzielnie nawet najkrótsze odpowiedzi na zadane pytania!
Zastanawiający jest także brak np. tłumaczenia zdań z języka polskiego na język obcy. Stara, sprawdzona metoda, która bardzo dobrze ujawnia prawdziwą wiedzę ucznia, znajomość słownictwa, umiejętność poprawnego konstruowania zdań, przekazywania informacji, używania idiomów i myślenia w danym języku.
Kolejna rzecz to poziom testu. Znając poziom nauczania języka w przeciętnej szkole podstawowej, mogę stwierdzić, że niewielu uczniów będzie w stanie dobrze rozwiązać cały test. Oczywiście poza wyjątkami, które od najmłodszych lat uczestniczyły w prywatnych lekcjach i dodatkowych kursach. Czyli poziom testu jest „życzeniowy”, bo takiej znajomości danego języka życzyliby sobie jego autorzy. Ja, jako nauczyciel, też, ale odrobina zdrowego rozsądku nakazuje podchodzić do tego sceptycznie.
Jeśli chodzi o ilość zadań, to jest ich trochę za dużo, choć czasu przeznaczonego na ich rozwiązanie – 90 minut – jest wystarczająco dużo. Ale jeśli wziąć pod uwagę fakt, że olimpiada językowa na poziomie niemal uniwersyteckim trwa tylko 60 minut, to czas trwania testu ósmoklasisty też można by skrócić.
Nie jestem przeciwniczką testowania i weryfikacji wiedzy po pewnym etapie nauki, ale system i sposób egzaminowania uczniów, zwłaszcza po szkole podstawowej, mógłby być bardziej dopracowany i przemyślany. Egzaminatorzy i osoby układające testy przyzwyczaili się do tych samych (nie zawsze dobrych) schematów, a wraz z nimi nauczyciele i uczniowie, którzy od lat uczą się „jak rozwiązywać testy”, a nie jak używać poprawnie języka obcego… Wszyscy doskonale wiedzą, że w szkołach ćwiczy się metody rozwiązywania testów, sposoby na eliminację złych odpowiedzi, wyłapywanie „haczyków” itp.
Tym samym efekt nauczania języka obcego staje się czymś mechanicznym, biernym i automatycznym. W rezultacie młodzież zdaje egzaminy, nie do końca umiejąc posługiwać się językiem obcym, ale za to potrafiąc nieźle rozwiązywać testy, o czym najlepiej przekonują się nauczyciele szkół średnich, do których po podstawówce wędrują młodzi ludzie. W zderzeniu z wymogami programowymi liceum znajomość języka obcego po szkole podstawowej wypada często dość blado.
Na koniec można zadać pytanie, czy tego typu egzaminy po szkole podstawowej są potrzebne? Owszem, dla sprawdzenia ogólnej wiedzy ucznia można je organizować. Wydaje mi się jednak, że rzetelne i systematyczne ocenianie wiedzy w ciągu roku szkolnego powinno być wystarczającym wyznacznikiem poziomu znajomości języka przez uczniów. Tym bardziej, że coraz częściej ci najlepsi i tak przystępują do egzaminów na certyfikaty językowe, które są honorowane na całym świecie.
Katarzyna Tryba
Parę słów o wyrażeniu „efekt nauczania języka obcego staje się czymś mechanicznym, biernym i automatycznym”. To niezupełnie tak: samo nauczanie języka obcego staje się mechaniczne, bierne i automatyczne, natomiast efektem takiej edukacji jest zniechęcenie i nikła znajomość języka obcego. To wniosek z obserwacji wieloletniej już nauki j. angielskiego, jakiej doświadcza mój syn. Jest teraz w V klasie, a uczy się angielskiego od przedszkola. Motywacja jest coraz gorsza z dwóch powodów: braku treści interesujących dla ucznia i szkolnego mielenia kartkówek, sprawdzianów, egzaminów czy standardów CKE. Co ciekawego wnosi lekcja, z której można się dowiedzieć, jak po angielsku powiedzieć „zmywarka” albo „bieg z naleśnikiem”? Jan Stanisławski, autor słownika angielsko-polskiego, pisał w „Językach Obcych w Szkole”, że aby kupić bilet na samolot, człowiek nie musi przerobić scenki pn. „kupowanie biletu na samolot”, ważniejszy jest jego rozwój intelektualny związany z refleksją nad tekstem obcojęzycznym, który buduje wnętrze człowieka. Dlatego mądre i proste wierszyki i piosenki w przedszkolu były rozwijające i pociągały do nauki, zaś aktualna szkolna nuda wsparta wyrabianiem się nauczyciela z klasówkami w terminach odebrała dziecku radość nauki. Chciałam mu kupić fajną książkę o historii Polski po angielsku, ale nic z tego.
Do tego metodyka domyślna zamiast rzetelnego wyjaśniania budowy tekstu: nauczyciel nie tłumaczy, nie objaśnia, nie pokazuje konstrukcji anglojęzycznych, ale oczekuje, że uczniowie sami się domyślą, czego trzeba. Pod dostatkiem mamy ćwiczeń polegających na wpisaniu w puste miejsce słówek oznaczonych a, b, c, itd. W rezultacie uczeń przepisuje bezmyślnie, zawsze coś trafi, a nie umie zrozumieć i przetłumaczyć angielskiej czytanki ani nic od siebie po angielsku wyrazić, nie czuje w ogóle takiej potrzeby. Taki stan rzeczy trwa latami i docelowo tworzy rzeszę studentów, którzy zaliczyli maturę, a nie potrafią sami się w języku obcym wysłowić ani w mowie ani na piśmie. Samo wydłużanie czasu nauki języków obcych i obudowanie jej masą przepisów nie powoduje dobrych i trwałych efektów szkolnej nauki.
Niestety nie mogę się zgodzić z kilkoma argumentami przedstawionymi w artykule.
Po pierwsze, zadanie z obrazkami wcale nie musi być infantylne. Egzaminy na certyfikaty Cambridge z języka angielskiego na poziomach A2 i B1 zawierają identyczne zadania. Przy czym to nie obrazki grają tu główną rolę, ale nagranie. Uczeń musi je zrozumieć i porównać z tym, co widzi. Moim zdaniem to dobrze, że test opiera się nie tylko na słowie, ale również na obrazie.
Po drugie, pojawienie się na egzaminie ósmoklasisty zadań otwartych do słuchania i czytania powitałem z dużym niepokojem. Są to trudne zadania, z którymi radzą sobie jedynie uczniowie dobrzy. Pytania otwarte do tekstu lub nagrania są dobre na lekcję języka obcego, gdzie jeden uczeń może udzielić połowicznej odpowiedzi, drugi coś dopowie, a nauczyciel to podsumuje. Na lekcji uczeń ma prawo powiedzieć: „Nie do końca zrozumiałem, ale było coś o tym, że…” i nauczyciel się cieszy, że uczeń umie choć trochę. Na egzaminie taka odpowiedź to 0 punktów.
Po trzecie, bardzo złoszczą mnie hasła w stylu: „uczmy przedmiotu, a nie do testów”. Jedno drugiego nie wyklucza! Owszem, uczenie sztuczek, dzięki którym można zdobyć punkty nie umiejąc nic, jest oszustwem. Owszem, szkodliwe jest uczenie TYLKO tych umiejętności, które będą na teście kosztem innych – na przykład w gimnazjum rzadko każe się uczniom coś powiedzieć, bo nie ma egzaminu ustnego. Ale przecież można wziąć zadanie egzaminacyjne, na przykład taką czytankę, odpowiedzieć na pytania ABC i omówić, dlaczego dane odpowiedzi są poprawne, a inne błędne, potem wynotować z tekstu ciekawe słówka i poukładać z nimi zdania, przeprowadzić rozmowę inspirowaną tekstem, a do domu zadać napisanie reakcji do tekstu. Nie stawiajmy sprawy w ten sposób: albo testy, albo nauka!
Zgadzam się natomiast z zastrzeżeniami co do poziomu tego egzaminu. Jest zdecydowanie za wysoki, a ma być jeszcze wyższy. Zdaje się, że MEN i CKE myślą w następujący sposób: uczniowie słabo znają języki obce, podnieśmy poprzeczkę – wtedy będą znali je lepiej. Absurd!